niedziela, 12 listopada 2017

[Recenzja serii] Kiera Cass - "Rywalki" + "Elita" + "Jedyna"

Pamiętacie te słodkie czasy dzieciństwa, kiedy zmuszało się rodzeństwo, kolegów bądź kuzynostwo, żeby udawali nasze książęta z bajki? Oczywiście my byłyśmy wtedy gustownymi i kapryśnymi księżniczkami, których zachcianki trzeba było spełniać, aby nikogo przypadkiem nie dotknął wszechogarniający foch. Nie, żartuję. Ja się tak nie bawiłam, byłam raczej małą chłopczycą, chociaż do dzisiaj czytając znaczenie swojego imienia napotykam określenie „księżniczka”, a mama wiecznie powtarza mi, że kiedy się urodziłam, pielęgniarki nazywały mnie „princessą” i kupiły mi nawet czapeczkę przeznaczoną specjalnie dla jedynej księżniczki na oddziale, bo tak bardzo uroczym niemowlakiem o błękitnych, anielskich oczkach byłam (co innego dzisiaj, istny pomiot Szatana). Mnie ta królewska mania zaatakowała nieco później. Przyznaję, mam własną koronę (a nawet dwie), balową suknię z kokardą, ale niestety nie posiadam jeszcze zamku i poddanych (księcia na szczęście już mam!). Americe Singer, głównej bohaterce Rywalek, również wiele brakowało do zostania księżniczką, a jednak wystarczyła ta jedna magiczna chwila, żeby stała się… no, właśnie, kim? Bo zanim doszła na szczyt, czekała ją kręta i długa droga do serca księcia Maxona.


Myślę, że o Rywalkach niewiele trzeba mówić. Każda z osób czytających, a już szczególnie recenzujących, natknęła się zapewne na te kolorowe okładki z rudowłosą dziewczyną ubraną w cudowne suknie balowe. Przyznaję, chciałam się zapoznać z tą serią już wiele lat temu, ale nie sądziłam, że kiedy w końcu się do niej dobiorę – przepadnę! A trzeba zacząć od tego, że po opisie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Takiej... prawdziwej rywalizacji między dziewczętami. Myślałam, że będą podkładać innym pod nogi wybuchowe świnie, targać się za włosy niczym jaskiniowcy, krzyczeć prosto w twarz obelgi,  ciąc sobie sukienki nożyczkami, a w rzeczywistości było nieco... inaczej. 
Tym początkowym akcentem, zapraszam do recenzji trzech pierwszych tomów Selekcji, które w środku okazały się przedstawiać coś zupełnie innego, niż się spodziewałam, a pamiętajcie, nastolatką już dawno nie jestem i patrzę na tę serię okiem młodego dorosłego.

Rywalki [tom 1]

America Singer jest zakochana w chłopaku, który posiada niższy status społeczny – ona jest szóstką, jej chłopak siódemką. Przydzielone do ich rodzin liczby, świadczą o tym, czym się zajmują. To chyba jasne, że jedynkami jest rodzina królewska, a zaraz po nich, jako dwójki, znajdują się największe sławy. Ami należy do tych, którzy zarabiają na życie poprzez (właściwe) użytkowanie swoich talentów – jak może podpowiadać nam jej nazwisko, śpiewa i gra na instrumentach. Aspen – jej ukochany – jest służącym. Razem spotykają się potajemnie późną nocą w domku na drzewie. Oczywiście mają wielkie plany na przyszłość, ale… czym byłaby historia, która choć trochę nie namiesza w życiu bohaterów? Witajcie w krainie trójkątów miłosnych.
Przejdźmy trochę dalej. Wszyscy się już domyślamy, że Ami trafia do zamku, gdzie wraz z trzydziestoma czterema dziewczynami, ma za zadanie zawładnąć sercem księcia Maxona i ostatecznie – zostać królową. Początkowo jej relacje z Maxonem są typowo przyjacielskie, ale tak jak już wspominałam... trójkąt miłosny. O dziwo w pierwszym tomie nie bardzo nam ten trójkowy związek przeszkadza. Może to kwestia tego, że przez większość czasu nie mamy do czynienia z Aspenem, który zabiegałby o względy głównej bohaterki.
Wiecie co mnie porwało najbardziej w tej książce? To, że chociaż powtarza wszystkie nam znane schematy i nie wprowadza praktycznie niczego nowego do literatury młodzieżowej (pomijając wykreowany świat, który był dobrym, choć mało rozwiniętym pomysłem), jest tak świetnie napisana, że po prostu nie możemy się nie zachwycać. Wiele osób zarzuca Rywalką zbyt wielką słodycz i... poniekąd mogę się z tym zgodzić, ale… hej, komu od czasu do czasu nie jest potrzebna tona słodkości? Ja osobiście cieszyłam się z takiego oderwania od rzeczywistości i tego, że mogę odpocząć od cięższej literatury i mocnej akcji. Niewiele jest takich książek, które sprawiają, że piszczę jak nastolatka, rumienię się i macham nogami, rękami, rzucając się po kołdrze. Pierwszy tom Selekcji właśnie to ze mną zrobił!


Wielką zaletą Rywalek jest relacja powstała pomiędzy Maxonem a Ami – początkowo typowo przyjacielska, zmienia się nagle w delikatny romans. Ich rozmowy i to jak kontaktowali się pomiędzy sobą w czasie śniadań czy kolacji były przezabawne.
Jeżeli chodzi o samą Ami nie była na początku jakąś szczególnie irytującą bohaterką (chociaż z reguły irytują mnie te postacie, które nie mogą się zdecydować czy kochają jednego, czy drugiego chłopaka), bynajmniej nie w pierwszym tomie – tu mogliśmy ją jeszcze przetrawić, a nawet trochę polubić. Nie była sztuczna – to przede wszystkim, można by ją nawet nazwać indywidualistką. Tylko jej początkowe nastawienie do zamku i Maxona było trochę irytujące, ale… wszyscy jesteśmy ludźmi i cechuje nas niepewność w stosunku do nowych okolicznościach, prawda? Poza tym nasza Ami miała tak płomienny charakterek, jak i włosy.
Maxon na początku był dla mnie trochę sztywny i dziwny. Taki książulek, który niczego nie wie o życiu, a dziewczyna to dla niego świętość, z którą nie wie co ma robić, ale na pewno nie dotknąć. Na szczęście potem się rozkręca. Proszę mi wybaczyć za to uwłaczające męskości bohatera stwierdzenie, ale Maxon był jak taki słodki szczeniaczek, którego chciałoby się przygarnąć i nie wypuszczać nigdy z rąk. Był idealny do bólu, a jednak w jakimś wielkim stopniu mi to nie przeszkadzało. Od początku mu kibicowałam!
Aspen. Moje nastawienie do niego zmieniało się z każdym tomem, ale muszę przyznać, że ostatecznie obdarzyłam go po prostu obojętnością. Nic na jego temat nie mogę powiedzieć. Ot, przystojny i biedny chłopiec, który całe życie haruje, a potem nagle mu się powodzi.
Fabuła nie była obfita w jakieś niesamowite zwroty akcji – raczej powoli prowadziła nas przez całą historię, okraszoną serduszkami i humorem. Była tłem, zresztą dobrym tłem, dla relacji Ami z innymi bohaterami.
Jak już na wstępie wspominałam, kiedy chwyciłam za książkę, poczułam się, jakby ktoś wprowadził mnie w błąd, ponieważ jej tytuł i opis świadczyły o ostrej rywalizacji, a tu proszę, sprawa zupełnie odmienna. Dziewczęta wcale ze sobą nie rywalizowały, a po prostu się przyjaźniły (tęcza, kwiatki, jednorożce, no i gdzieś na szarym końcu Celeste, która jako jedyna knuła przeciwko innym). To było dla mnie wielkie zaskoczenie, dlatego zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby jednak zostawić pierwotny angielski tytuł oznaczający Selekcję, bo fakt, dziewczyny były rywalkami, ale nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, po prostu... z nazwy. Ale rozumiem, że to pewien zabieg marketingowy, który miał nas do siebie przyciągnąć. 
Jedyna rzecz, którą bym zmieniła w tym tomie, a może nawet i w całej serii, to świat przedstawiony. Fakt, jest jakiś dystopijny zamysł systemu, trochę się o nim mówi, ale nic poza tym praktycznie się nie dzieje. Tło nie jest skomplikowane, po prostu jest, a chwilami może oczekiwalibyśmy czegoś więcej? Ta dystopia miała szansę na całkiem dobre rozwinięcie, ale jak to bywa w niektórych młodzieżówkach, raczej skupiamy się na warstwie miłosnej, niż na tej światopoglądowej. 
Tom pierwszy na plus, muszę przyznać, że podobał mi się najbardziej ze wszystkich trzech, dlatego nie czekając ani chwili dłużej, pochłonęłam kolejną część.

Ocena: 8/10

Maxon śmiał się w sposób uroczy, ale dziwaczny. Zrobił wydech, a potem wydawał na wdechu zabawne, urywane dźwięki, co brzmiało, jakby sam śmiech się śmiał.
– No dobrze, śmieje się zabawnie, ale to też jest urocze.
– Jasne, jeśli zależy ci na uroczych dźwiękach przypominających atak astmy za każdym razem, kiedy powiesz coś zabawnego.

Elita [tom 2]

Zaczynają się pewne komplikacje. W zamku została tylko szóstka dziewcząt – elita. Sytuacja w dodatku staje się mocno napięta. Oczywiście trójkąt miłosny nie mógł pozostać do końca nieirytujący. O ile we wcześniejszym tomie niezdecydowanie Ami tak bardzo nam nie przeszkadzało, bo w końcu czasem każdy może być odrobinę niepewny odnośnie swojego wyboru, tak tutaj mamy już serdecznie dosyć tych ciągłych zmian uczuciowych, które zachodzą w głównej bohaterce – są aż za częste. 
Drugi tom jest tym tomem, w którym moja opinia o Americe mocno się zmieniła. Zaczęła mnie strasznie irytować, to samo było z Aspenem – starał się ją celowo odciągać od Maxona i mówił ciągle, jaki to on nie jest zły, nawet go nie znając, a opierając się tylko i wyłącznie na tym, co robił jego ojciec – król Clarkson. W tym wszystkim moim ulubionym bohaterem wciąż pozostawał książę. Był jeszcze bardziej idealny niż zwykle, choć muszę przyznać, że wreszcie dostrzegłam jego drobne błędy, które poświadczyły o tym, że nie był tak do końca idealny (chwała Bogu! To człowiek, a nie kosmita!).


W tomie drugim nie jest już tak kolorowo pod względem fabuły. Akcja ruszyła do przodu, nie mamy chwili wytchnienia. Na dodatek America popełnia tyle błędów (i na dodatek oskarża o nie te osoby, których nie powinna o nie oskarżać), że mamy ochotę udusić ją na każdym kroku. Chwilami kojarzyła mi się po prostu z głupią nastolatką – tak, zwątpiłam w jej inteligencję, przyznaję. Popieram koncepcję czerwonej okładki – bo ile pierwsza kojarzyła nam się z łagodnym oceanem, a więc wstępem do historii, tak druga płonie żywy ogniem nie tylko w fabule, ale i w nas, bo nieraz mamy ochotę kogoś zadźgać tępym nożem. Słowo daję, chyba żaden autor nie dostarczył mi jeszcze takiej dawki zirytowania na poszczególnych bohaterów, nawet kilka razy wkurzyłam się na samego Maxona, ale na szczęście nie przestałam go przez to kochać.
Kiedy pomiędzy Ami a Maxonem jest dobrze, ich rozmowy znowu rozpływają nasze serca jak czekoladę pozostawioną na słońcu. Tak, moi mili, ja do końca byłam właśnie za tym paringiem! Aspen, wyjdź, tam są drzwi.
Jedyne, czego nie mogę w tym tomie zrozumieć to samo zakończenie. Wiem, że to lekki spoiler, ale raczej wątpię w to, aby ktokolwiek, kto nie chce sobie spoilerować, przeczytał tę recenzję – zaczyna się zawsze od pierwszego tomu, pamiętajcie! 
[SPOILER ALERT!!!!] America na końcu historii całkowicie znienacka wyskakuje, że będzie walczyć o Maxona. Miałam wtedy ochotę krzyknąć takie: serio?! Mam ci zacząć klaskać stopami?! To było takie… nagłe, nieuzasadnione, jakby po prostu pomyślała sobie: o, jednak o niego powalczę, co mi tam, dostałam amnezji i nie wiem kto to Aspen. Wtedy do książki wysunęły się moje blade rączki, które chciały ją po prostu udusić (gdybym to zrobiła, przynajmniej mogłabym zająć miejsce u boku Maxona, zamiast niej). [KONIEC SPOILERA]
Mimo tak wielu wad, dużej dawki emocji, zirytowania i niezadowolenia, ten tom wciąż mi się podobał i… tak naprawdę nie potrafię uzasadnić dlaczego. Klimat tej historii wciąż mnie urzekał, może to jest właśnie rozwiązanie? Z trzecim tomem było już trochę inaczej – zanim się do niego dobrałam, minęły miesiące, więc zdążyłam ochłonąć. Jak myślicie, było lepiej czy już tylko gorzej?

Ocena: 7/10

Czas. Ostatnio domagałam się go naprawdę często i miałam nadzieję, że jeśli odczekam dostatecznie długo, wszystkie kawałki układanki wskoczą na właściwe miejsce.

Jedyna [tom 3]

Ostatni tom historii, który tyczy się rywalizacji o serce Maxona. Ostatni tom wielkiego trójkąta miłosnego. Selekcja własnie dobiega końca – zostały już tylko cztery dziewczęta. Kogo wybierze nasz książę? Nietrudno zgadnąć (nie, to wcale nie spoiler). 
Myślę, że sama okładka, która tonie w bieli, może nam się kojarzyć tylko i wyłącznie ze ślubem. Sam tytuł daje nam już ogromną podpowiedź, co jest dla mnie bardzo bolesne, bo na końcu nie mamy żadnego zaskoczenia. Od początku wiemy jak to wszystko się zakończy. No, ale trudno. Był schemat, będzie schemat, w końcu to typowa literatura młodzieżowa.
Początki były straszne. Co rusz odnosiłam dziwne wrażenie, że autorka pisze ten tom na siłę, żeby tylko coś wydać. Wiele nieprzemyślanych wątków, a jeszcze więcej z nich było nieuzasadnionych – spójrzmy chociażby na fakt, że Ami, która cały czas była ostatnia w rankingu społecznym, tak nagle, mówiąc jedną, jedyną rzecz, po której ja wcale jej bardziej nie polubiłam, nagle wysunęła się na miejsce pierwsze i stała się ulubienicą państwa. Tak samo NAGLE wyznała miłość Maxonowi. Znienacka. Bez żadnej konkretnej oprawy. Po prostu. A Celeste, której tak bardzo nie lubiłam? Uważam, że jej zmiana na lepsze była zbyt gwałtowna i nieprawdopodobna, przez co straciła trochę ze swojej wewnętrznej jędzy. Bo halo – najpierw się nie dogaduje z resztą dziewczyn, a potem nagle Ami jest jej najlepszą przyjaciółką? Od tak? 
Odnosiłam wrażenie, że ten tom był po prostu chwilami mocno nudny, pomieszany i statyczny. Dopiero na końcu zadziało się coś konkretnego, choć nie podobała mi się prędkość, z jaką został poprowadzony ten wątek. Nawet nie miałam ochoty uronić łzy. Tylko zmarszczyłam czoło i zamruczałam pod nosem: naprawdę? Serio?”. [mały spoiler!] Bo pewnie, zróbmy sobie bal, na którym kilka osób zabijemy, a potem wszystko się szczęśliwie skończy. [koniec spoilera]


To, co mi się podobało to to, że stosunki dziewczyn z napiętych zmieniły się w uroczo przyjazne. Miło się patrzyło na to, jak wspólnie spędzają czas. Trzeba również zwrócić uwagę na samą postać Ami – już nie była tak irytująco niezdecydowana, choć może to za sprawą tego, że w końcu podjęła decyzję o tym, kogo kocha. Tylko ten moment, kiedy sobie to uświadamia… Naprawdę do tej pory nie wiedziała, że jest zakochana w Maxonie? Błagam!
Jeżeli chodzi o poziom zirytowania poszczególnymi postaciami, Ami standardowo wiodła wśród nich trym (nic nowego). Szczególnie mocno zdenerwowała mnie sceną, gdzie ubrała sobie głęboko wyciętą na dekolcie sukienkę, bo chciała zabłysnąć i uwieść Maxona. Cieszę się, że książę ją wtedy wyśmiał, chociaż… on też nie był znowu taki świetny w tym tomie. Moja sympatia do niego zelżała przez to, co robił z innymi dziewczętami za plecami Americi. Tłumaczenia, że potrzebował czułości i nigdy nie miał takiego doświadczenia z dziewczynami, wcale do mnie nie przemawiały. Ostatecznie wszystkie postacie stały się dla mnie jałowe i na samym końcu tylko wzruszałam ramionami, nie przejmując się ich losem.
Był moment, który bardzo mi się spodobał. Ten dramat pomiędzy Maxonem a Ami. To, jak książę pokazał swoją złą stronę. W końcu się zdenerwował, brawo! Otoczka idealności zniknęła, a powróciła nadzieja na poprawę!
Czy byłam zadowolona z ostatniego tomu? Nie bardzo. Byłam wręcz zawiedziona tym, że autorka właśnie tak poprowadziła Jedyną. Nie miała na nią pomysłu? Bo tak to właśnie wyglądało. Szkoda, że trylogia dobiegła końca, na szczęście są jeszcze tomy dotyczące córki nowej pary królewskiej. Daję ocenę „pół na pół”, ale to tylko dlatego, że trzyma się mnie sentyment do tej uroczej serii. Żałuję, że czar prysnął, ale przynajmniej skończyło się tak, jak tego chciałam.

Ocena: 5/10

– Złam mi serce. Złam je tysiąc razy, jeśli zechcesz. Możesz z nim robić, co chcesz, bo należy tylko do ciebie.


To już koniec mojej długiej recenzji, która należała do tych z serii: czekam od długiego czasu w folderze na swoją kolej. Chciałam jeszcze tylko powiedzieć, że nie wiem, naprawdę nie wiem jak Kiera Cass sprawiła, że Selekcja pomimo ogromnych schematów i tak irytujących postępowań bohaterów, była… fajna. Cieszę się, że miałam okazję przeczytać trzy pierwsze tomy i wcale tego nie żałuję. Jeżeli Kiera Cass będzie chciała coś jeszcze wydać – z pewnością się tego uchwycę! Jeszcze na sam koniec: tę recenzję traktujcie z przymrużeniem oka. Pisałam ją jeszcze przed wakacjami. Nie jest najwyższych lotów i brzmi wręcz... młodzieżowo. Ale może to dobrze? W końcu to... Rywalki

9 komentarzy:

  1. Bardzo efektowne zdjęcia! :)

    Jednak książki raczej nie dla mnie :(

    Pozdrawiam serdecznie ♥♥
    Nie oceniam po okładkach

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie czytam tego gatunku książek, ale okładki mają bardzo ładne.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdjęcia naprawdę ładne. ;) Co do tej serii to mam mieszane uczucia. Niby chcę się z nią zapoznać, ale niekoniecznie jest to mój gatunek. ;)

    https://czytam-wszystko.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze kilka lat temu byłam nimi zachwycona, ale teraz wspominam je raczej z sentymentem i nie uważam ich za takie dzieło sztuki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, ja również nie uważam tej serii za dzieło sztuki ;).
      #SadisticWriter

      Usuń
  5. Podpisuję się obiema rękami pod tym, co napisała @Biblioteczka Suomi. Kilka lat temu, gdy to czytałam, byłam oczarowana światem, królestwem, księżniczkami itp, a teraz widzę, że to jedna z wielu powieści, które opierają się na podobnych schematach. Zastanawiam się czy warto sięgnąć po kolejne tomy...

    OdpowiedzUsuń
  6. Kompletnie nie moja bajka, natomiast okładki i tak cieszą oko i przywracają wspomnienia z zaczytywania się w literaturze młodzieżowej, która swój urok miała ;) Akurat w okolicy premiery pierwszego tomu jeszcze rozważałam lekturę :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Rzeczywiście nie jest to lektura najwyższych lotów niemniej jednak czyta się dość przyjemnie. Rozmuiem że skoro poświęciłaś się i poznałas całą serię nie było tak źle - ja przez Graya nie przebrnęłam nawet do połowy pierwszego tomu.

    Historia nie skomplikowana ale przyjemna w odbiorze.

    http://ksiegozbiorczyta.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytałam całą serie i bardzo miło ją wspominam <3

    Zabookowany świat Pauli

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy za komentarz :)

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.