Tytuł: Fullmetal
Alchemist
Tytuł org.: Hagane no
Renkinjutsushi
Reżyseria: Fumihiko
Sori
Gatunek: fantasy,
przygodowy
Premiera: 17 listopada
2017
Czas
trwania: 2 godz. 13 min
Opis: Wydarzenia rozgrywają się w alternatywnym świecie w XX wieku.
Głównymi bohaterami są dwaj bracia - starszy Edward Elric i młodszy Alphonse
Elric. Obaj pasjonują się alchemią, formą nauki, która wymaga dużej wiedzy i
zdolności. Pewnego dnia ich matka Trisha umiera. Bracia nie mogąc pogodzić się
z utratą bliskiej im osoby, postanawiają przywrócić ją do życia za pomocą
alchemii. Łamią wiec tabu i przeprowadzają transmutację. Wyniki ich działań
okazują się tragiczne. Alphonse traci swoje ciało, a Edward lewą nogę.
Ostatkiem sił starszemu bratu udaje się poświęcić prawą rękę i wiąże duszę
swojego brata ze starą zbroją. Od tego czasu głównym zadaniem Eda i Ala jest
odnalezienie kamienia filozoficznego, zwiększającego możliwości alchemii i tym
samym przywrócenie utraconych ciał.
W klimatach japońskich komiksów i animacji
siedzę już parę dobrych lat. Swoje widziałam, czasami ostro się przejechałam,
czasem jednak pokochałam daną serię całym sercem. Jednak po filmowe adaptacje
mang sięgam bardzo rzadko, czy to z przekonania, że prędzej czy później okaże
się to bublem marnującym jedynie mój czas, czy też z czystego lenistwa. Film
aktorski bowiem nie zawsze potrafi oddać to, co zostało narysowane. I jeśli mam
być szczera, to w tej kwestii bardziej ufam Japończykom niż Amerykanom –
widzieliście „Death Note’a”? Jeśli nie, nie próbujcie tego w domu ani w żadnym
innym miejscu. Szkoda czasu. Ale dobrze, dygresji na razie wystarczy, czas na
recenzję filmowej adaptacji jednej z najlepszych i najciekawszych mang, które w
życiu przeczytałam.
Jest rok 1914. W świecie, w którym rozwinięto
alchemię i protetykę, dwóch braci wędruje w poszukiwaniu legendarnego kamienia
filozoficznego, by z jego pomocą odzyskać to, co utracili. Edward i Alphonse
Erlic, bo to o nich mowa, są postaciami, które z pewnością obiły się o uszy
niemal każdej osobie, która nieco się interesuje anime i mangą. Stalowy
alchemik obdarzony niewielkim wzrostem, lecz wielkim sercem, o jasnej
czuprynie, w czerwonym płaszczu oraz drugi z chłopców ukryty w wielkiej
stalowej zbroi – dość charakterystyczni, by o nich nie zapomnieć.
Film zaczyna się od retrospekcji wydarzeń, które
doprowadziły braci do momentu, w którym są obecnie – ich matka, Trisha umiera,
po czym chłopcy, czując się bardzo samotni, postanawiają wskrzesić ją z pomocą
alchemii. Łamią przy tym jedno z praw alchemików, które zakazuje ludzkiej
transmutacji. Skutki tej decyzji są bardzo drastyczne – Ed traci nogę, Al
znika. Starszy z braci w przypływie rozpaczliwej potrzeby ocalenia brata za
cenę własnej ręki sprowadza duszę chłopca i umieszcza ją w stalowej zbroi.
Chwilę później twórcy filmu wrzucają nas w sam
środek pościgu pełnego dość spektakularnych alchemicznych wyczynów. Przyznam
szczerze, że takie postawienie sprawy może wprawić w zakłopotanie osoby, które
ze „Stalowym Alchemikiem” nie miały wcześniej do czynienia. Cóż, film trwa
nieco ponad dwie godziny, natomiast materiał oryginalny to dwadzieścia siedem
tomów, więc nie ma możliwości, żeby zawrzeć wszystko i niczego nie wyrzucać. I
twórcy zamknęli się na tylko część materiału z samego początku, czasami dość
swobodnie go interpretując. Nie czuję się przez to usatysfakcjonowana, niektóre
pominięte szczegóły są dość ważne dla całej historii. To samo dotyczy postaci.
Wystarczy tu wspomnieć o drużynie pułkownika Mustanga, z której w filmie
pozostała tylko Riza. Zresztą mam wrażenie, że jej postać też została spłycona
i przeciętnemu zjadaczowi chleba może się wydawać, że pani porucznik jest
zabujana w Mustangu.
Właśnie, bohaterowie, bo to oni są głównym
czynnikiem – obok świetnie poprowadzonej fabuły – który sprawia, że „Fullmetal
Alchemist” jest wspaniałą mangą. Oddanie ich na ekranie twórcom wyszło nie
najgorzej, a i dobór aktorów i ich gra sprawiła na mnie dobre wrażenie. Co
mniej jednak najbardziej ukłuło, to ułagodzenie charakteru Eda – nie jest tak
kłótliwy i gwałtowny jak w oryginale, gdzie na najmniejsze wspomnienie o jego
wzroście wybuchał gniewem. Może to kwestia tego, że w filmie ta różnica nie
jest aż tak wielka, do czego przez cały seans nie mogłam się przyzwyczaić.
Za co mogę twórców pochwalić? Za dbałość o
szczegóły w scenografii i wyglądzie bohaterów. Również efekty specjalne robią
wrażenie i uatrakcyjniają oglądanie.
Nie satysfakcjonuje mnie też zakończenie, które
wprost mówi, że coś dzieje się dalej. Nie wiem, czy to zapowiedź kolejnego
filmu z serii czy twórcy zostawili sprawę otwartą, ale nie czuję się z tym do
końca dobrze.
„Fullmetal Alchemist” nie jest filmem złym, lecz
dobrym też nie mogę go nazwać. Kto zna oryginał pani Arakawy, pewnie jak ja
poczuje się zawiedziony brakiem humoru serii i niektórych bohaterów. Każda inna
osoba dostanie kino akcji, które pozwoli na chwilę oderwać się od
rzeczywistości.
Ocena: 5/10
Hej!
OdpowiedzUsuńObejrzałam amerykańskiego Death Note'a i ich Ryuk mnie zabił. Do tego Light to jakaś masakra, jedynie L jako tako się trzymał.
Też mam zawsze obawy przed tym, jak włączę ekranizację znanej dobrze mangi czy też anime. Z Fullmetal Alchemist nie miałam jeszcze do czynienia, ale sama fabuła intryguje mnie na tyle, by kiedyś się za ten tytuł zabrać. Pięć gwiazdek na dziesięć to może nie za wysoka ocena, ale jakoś mnie ona nie dziwi.
W każdym razie dam szansę, gdy nadejdzie czas ;)
Pozdrawiam.
Ja natomiast o wiele, wiele bardziej ufam Amerykanom. Wystarczy zobaczyć dowolne Live Action, same buble, z ,,Atakiem Tytanów", od którego krwawią oczy na czele...
OdpowiedzUsuńNie widziałam AT, chociaż słyszałam różne opinie. Sama podchodzę do live action trochę jak pies do jeża, zwłaszcza do tych z elementami fantasy. "Klasę Skrytobójców" wspominam bardzo miło, "Silver Spoon" też, chociaż były tam pewne zmiany, natomiast niedawno oglądnięty "Bakuman" mimo że niefantasy był okropny. Niedługo wychodzi "Bleach" i zobaczymy, co z niego w sumie wyniknie. Trailer wygląda całkiem dobrze, ale z FMA też tak było.
UsuńPozdrawiam