poniedziałek, 4 czerwca 2018

[Recenzja książki] Alicja Wlazło - "Mrok"


Autor: Alicja Wlazło
Tytuł: Mrok
Tom: 1
Cykl/seria: Zaprzysiężeni
Gatunek: urban fantasy
Wydawnictwo: Genius Creations
Data wydania: 31 marca 2018
Ilość stron: 414

Opis: Nadchodzi mrok i nikt się przed nim nie ukryje!
Laureen miała wszystko, czego tylko mogła zapragnąć: kochającą rodzinę, wymarzoną pracę i wspaniałą przyszłość. Miała, do chwili kiedy w jej życiu pojawił się tajemniczy Sigarr. W mgnieniu oka otaczający ją perfekcyjnie uporządkowany świat wypełnił chaos.
Potępieni i Zaprzysiężeni toczą od tysiącleci brutalną wojnę. Laureen ma w niej do odegrania kluczową rolę, ale musi stanąć do walki o wszystko co kocha.
Czy znajdzie w sobie dość odwagi?

Szczerze mówiąc, nadal nie wiem, jak zacząć tę recenzję, żebyście doczytali ją do końca. I tak czasami jest z książkami – pierwsze zdania są najważniejsze, mają przyciągnąć i zatrzymać czytelnika przy lekturze. Gdy zaproponowano mi „Mrok” do zrecenzowania, dostałam właśnie początkowy fragment tej powieści, jej prolog i poczułam się zaintrygowana. Czy spotkanie z tym debiutem będzie niezapomnianą przygodą czy raczej odbije się czkawką? Nie byłam pewna, choć po prologu spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego.
A potem wróciliśmy do początku, by poznać Laureen, główną bohaterkę i prawie że narratorkę tej opowieści. Pani fotograf ma już sporo wiosen na karku, narzeczonego, z którym planuje ślub i dorastającą córkę. Wiedzie dość szczęśliwe życie, choć nieco gnębi ją przeszłość, o której niewiele się dowiadujemy, a teraźniejszość nie do końca ją satysfakcjonuje. Chyba każdy z nas tak czasem ma, że szuka dziury w całym, mimo że nie ma powodu, choć przyznam się, że Laureen jest przy tym dość irytująca. Ale żeby nie było za łatwo, autorka postanowiła najpierw przedstawić jej intrygującego, tajemniczego Sigarra, który dość skutecznie odciągał myśli Lori od świeżo poślubionego męża, a potem zabrać jej wszystko, co kocha, pogrążając ją w bólu i rozpaczy. A i nie zapomnijmy o jeszcze jednej ważnej rzeczy – bransolecie, której nie da się ściągnąć, a która prędzej czy później zabije główną bohaterkę, jeśli ta nie podejmie decyzji.
Sami przyznacie, że brzmi to dość sztampowo, ale czyta się dobrze. Czy raczej czytałoby się, gdyby nie jeden szkopuł. Mianowicie bohaterowie, których za nic nie potrafię polubić. Naprawdę bardzo się cieszyłam, że mam do czynienia z dorosłymi bohaterami, Laureen ma około trzydziestu lat, Sigarr kilka wieków na karku, a oboje zachowują się gorzej niż nastolatki. Dawno żadna bohaterka tak mnie nie irytowała jak Lori, a fakt, że większość fabuły poznajemy z jej perspektywy, zadania nie ułatwiał. Co pewnie zabawne, najmniej irytowała mnie w czasie żałoby po utraconej rodzinie, kiedy jedynie egzystowała. Potem dopiero zaczęła doprowadzać mnie do szału, aż miałam ochotę wytarmosić ją za jej blond kudły. Rozumiem, że może czuć się zagubiona – kto by nie był, dowiadując się, że istnieją inne światy, magia i odwieczna walka pomiędzy tymi dobrymi a złymi – ale to nie zwalnia jej z bycia konsekwentną. Laureen najpierw robi, potem myśli, do tego wiecznie do wszystkich pyskuje, chcąc pokazać, jak to bardzo jest charakterna, ale zamiast wymóc odpowiedzi, kręci się w kółko i co rusz wpada w kłopoty, z których jest cudownie ratowana przez własną moc.
Obnoszący się z własnym bólem Sigarr nie jest lepszy. „Byłem mordercą i mordercą zostanę” ma cudownie załatwić wszystko, usprawiedliwić jego nieprzystępność i milczenie, ale to nie tędy droga. Podejrzewam, że miał wyjść przystojny, tajemniczy i intrygujący, ale mnie w żaden sposób nie przekonał, jedynie mogę z politowaniem pokręcić głową nad jego zachowaniem.
Pozostali bohaterowie zostali przedstawieni w bardziej lub mniej pełny sposób, więc nie ma odczucia, że ktoś tam jest tylko po to, żeby wypełniał pustkę. To mi się bardzo podoba, choć do nikogo nie zapałałam szczególną sympatią. Przyznam, że w tej kwestii nawet dałam się autorce wywieźć w pole, gdy pojawiły się wstawki, które pozornie nie miały nic wspólnego z przebiegiem powieści. Jednak po skończeniu lektury muszę przyznać, że ten zabieg również przypadł mi do gustu.
Sam zamysł fabularny rzeczywiście nie jest dość odkrywczy, ale czyta się to w miarę dobrze. Przyznam też, że Alicja Wlazło trochę oszczędnie przedstawia nam świat wojny pomiędzy Zaprzysiężonymi i Potępionymi, za co winię narrację pierwszoosobową ze strony Laureen. Zdaje się jednak, że nie jest to czarno-biała rzeczywistość, więc tym bardziej jestem zaintrygowana.
Kilka razy zostałam wyprowadzona w pole przez autorkę. Za wiele nie zdradzę, żeby nie spojlerować, ale jest też jedna sprawa, która nie daje mi spokoju. Podejrzewam jedno rozwiązanie, ale czy mam rację, wyjdzie dopiero w drugim tomie. Trochę to irytujące.
Widać też, że to debiut autorki. Styl Alicji zmienia się w czasie trwania powieści, końcówkę czyta się już lepiej niż początkowe rozdziały, gdzie zgrzytałam zębami na scenę walki, której brakowało dynamizmu i zdawało się, że jest poszatkowana kropkami. Także sceny erotyczne nie przypadły mi do gustu. Nie żebym była specjalistką od opisywania aktów miłosnych, ale tu jeszcze brak odrobiny wyczucia, ile można pokazać słowem, a ile należy zostawić wyobraźni czytelnika. Nie są jednak najgorsze, więc nie mówię „nie”. Tu też wspomnę o wątku romantycznym, bo też nie trudno się domyśleć, że pomiędzy Laureen a Sigarrem pojawiło się niemal od razu pewne napięcie. Wiecie dobrze, że nie przepadam za trójkątami, a nie możemy zapominać, że Laureen ma narzeczonego, z którym bierze ślub. Swoją drogą, że trochę nie wierzę w ten związek, a im dalej w powieść, tym bardziej mi tu coś śmierdzi. No i to napięcie pomiędzy Laureen a Sigarrem – „nie mogę, mam męża”, „nie mogę, jestem bestią”. Jakoś nie potrafię im kibicować.
No i jeszcze jedna sprawa – zakończenie. Końcówkę czyta się coraz lepiej nie tylko z powodu poprawiającego się stylu autorki, ale też wszystko zaczyna się rozwijać i kiedy już na dobre wciągnęłam się w ten świat, bam! koniec księgi pierwszej. No ja się pytam, kto tego szanowną autorkę nauczył? Pozostawia mnie to bez wyjścia, jestem nieusatysfakcjonowana.
„Mrok” to mimo wszystko udany debiut Alicji Wlazło. Wiele rzeczy jest do poprawienia, wiele mnie zirytowało, ale ciekawa fabuła, widoczny progres w cyklu twórczym oraz niesatysfakcjonujące zakończenie sprawiają, że mam ochotę przeczytać kolejny tom. Nie jest to książka dla każdego, ale czy dla Was, musicie przekonać się sami.

Ocena: 6/10

Za egzemplarz dziękuję autorce.


6 komentarzy:

  1. Pewnie dam szansę tej książce, bo coś mnie w niej intryguje. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za rzetelną i przyjemną recenzję! Ciekawa jestem, co też za rozwiązanie Ci się nasuwa na myśl? ;) Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi się podobało, choć widać, że to debiut, ale moim zdaniem - im dalej, tym było coraz lepiej! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm... Kolejny debiut, który trafi na moją listę ;) chcę się sama przekonać jak to wygląda :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedy rozmawiałam z Alicją (Tak, jestem z autorka na „ty”.), wspomniała, że specjalnie zostawiła taki początek, nad czym sama ubolewam. Fakt, dzięki temu widać poczynione postępy, ale żeby zrobić coś takiego? Nie, tego nie akceptuję, bo to spowodowało, że książka otrzymała ocenę niżej na słynnym Lubimy Czytać. Także pierwsza scena erotyczna mnie zniesmaczyła, ale późniejsze już były lepsze, biorąc pod uwagę fakt, z czyjego punktu widzenia były one ukazane. Także widać tutaj schemat, ale mnie podobała się kreacja Zaprzysiężonych, którzy nie są przedstawieni jako ci dobrzy z krwi i kości. Oni także mają swoje za uszami, co można łatwo zauważyć. I zgadzam – to udany debiut literacki, ale chętnie zobaczę, czy Alicja zrobiła jakiś progres. ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy za komentarz :)

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.