czwartek, 28 lipca 2016

[Recenzja ksiażki] Cecelia Ahern - "Miłość i kłamstwa"

Autor: Cecelia Ahern
Tłumacz: Agnieszka Lipska-Nakoniecznik
Tytuł: Miłość i kłamstwa
Tytuł oryginalny: The Marble Collector
Gatunek: Literatura piękna
Rok wydania: 2016
Wydawnictwo: Akurat
Ilość stron: 416

     Opis: Zapomniane dzieciństwo. Odkryte na nowo życie. A jeśli masz tylko jeden dzień, żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś?
     Kiedy Sabrina Boggs przypadkiem natrafia na tajemniczą kolekcję, która znajdowała się w posiadaniu jej ojca, odkrywa prawdę tam, gdzie nigdy nie podejrzewała istnienia kłamstwa. Człowiek, przy którym spędziła całe dzieciństwo, nagle staje się kimś zupełnie obcym. Sabrina ma tylko jeden dzień na poznanie sekretów mężczyzny, którego rzekomo tak dobrze znała. Dzień, który odkrywa wspomnienia, historie i ludzi, o istnieniu których nie miała dotąd pojęcia. Dzień, który na zawsze zmieni ją i wszystko wokół niej.
     Miłość i kłamstwa to poruszająca, skłaniająca do refleksji opowieść o tym, w jaki sposób pozornie najzwyklejsze decyzje mogą wywierać nadzwyczaj ważki wpływ na całe nasze życie. I jak czasami wystarczy strumień światła, skierowany na kogoś innego, żeby w pełni poznać samego siebie.

     W życiu jesteśmy pewni kilku rzeczy: tego, kiedy się urodziliśmy (choć tutaj może zawieść błąd człowieka, który źle wpisze datę do odpowiedniej rubryki), tego, jak się nazywamy, tego, kto nas wychował. Istnieje kilka czynników, które są w naszym życiu, od kiedy tylko pamiętamy. A co, jeśli w dorosłym życiu dowiadujemy się, że tak naprawdę żyliśmy w kłamstwie, a najbliższy nam człowiek okazuje się być zupełnie kimś innym, niż zawsze myśleliśmy?
     Kiedy tylko dowiedziałam się o dacie premiery, wpisałam ją do kalendarza. Kiedy okazało się, że moja kochana siostra (pozdrowienia dla Margaret!) zamawia sobie książkę, a "Miłość i kłamstwa" jest już w przedsprzedaży, nie wahałam się i poprosiłam o dodanie do koszyka. Tym szczęśliwym trafem w dniu, kiedy trafiła do księgarń, ja miałam ją w dłoniach, wąchałam kartki i cieszyłam się bardzo na lekturę. Nie będę ukrywać, że odrobinę straciłam głowę dla twórczości pani Ahern po zapoznaniu się z jej "Porą na życie" (które pozostaje moją ulubioną powieścią autorki, choć zapoznałam się dopiero z siedmioma), dlatego byłam też pewna, że najświeższa na polskiej półce książka uroczej Irlandki znajdzie dla siebie miejsce w moim sercu. Czy się przeliczyłam? Czytajcie dalej.

     Sabrina Boggs. Trzydzieści trzy lata. Mężatka, matka trójki chłopców. Ratownik na basenie w domu spokojnej starości. Przy pierwszych rozdziałach byłam pewna, że polubię ją za myślenie w sposób bardzo podobny do mojego. Myślałam: "hej, mam to samo zdanie na ten temat, przybij piątkę!", jednak szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Jako główna bohaterka Sabrina jest dla mnie nijaka. Powiem więcej: irytowała mnie swoim zachowaniem w wielu momentach, poczynając od rzucenia kubkiem z kawą, która w niczym nie zawiniła, po prostu wydarzyło się coś, co nie było Sabrinie na rękę. Brzmi jak zachowanie nastolatki, czyż nie? Poza tym ma problemy w małżeństwie, które wynikają z tego, że Sabrina nie potrafi mówić o swoich uczuciach, a jej mąż, Aiden, powoli traci cierpliwość. Nie powiem, lubię małe dramaty, ale ten wątek akurat totalnie do mnie nie przemówił. Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do trupów.
     Na drugim biegunie jest Fergus Boggs, ojciec Sabriny, który rok przed opisywanymi wydarzeniami przeszedł udar, teraz zaś ulokowany jest w odpowiednim ośrodku, gdzie pod opieką pielęgniarek i fizjoterapeutów dochodzi do siebie. Po udarze pozostała jedna niemiła pamiątka - Fergus nie pamięta wielu szczegółów ze swojego życia, miewa jedynie ich przebłyski, które są bardzo ulotne. Jest ktoś, kto cierpi na tym najbardziej, ale nie będę zdradzać - warto samemu to poznać.
     Dwie postaci. Są rodziną. W niej nie powinno być tajemnic. Ale są i wychodzą na jaw wtedy, kiedy Sabrina się tego nie spodziewa. Pięć paczek i ich zawartość burzą jej świat, ukazują drugie życie ojca. Ten pomysł uzyskał moje gromkie: "TAK!" i chociaż on mnie nie zawiódł. Pani Ahern w odpowiedni sposób poprowadziła wątek doszukiwania się prawdy, mierzenia się z kolejnymi osobami i słuchania kolejnych opowieści, korzystania z kolejnej pomocy. Ciekawie czytało się o tym, że niekoniecznie znamy kogoś, kto towarzyszył nam przez całe dzieciństwo i uczył życia. Wielu ludzi tworzy drugą tożsamość, autorka opisała to w przekonujący sposób.
     Cieszę się, że autorka zastosowała pewien trik - tworząc opowieść z dwóch różnych perspektyw, sprawnie je rozdzieliła. Rozdziały widziane oczami Sabriny noszą własny tytuł "Regulamin basenu" (oraz podtytuły), analogicznie części opowiadane przez Fergusa to "Grając w kulki". Dzięki temu zabiegowi czytelnik nie gubi się podczas lektury, nie jest zaskakiwany przejściem z jednej wizji w drugą, a w przyjemny sposób doświadcza widzenia całości historii.
     Samo postanowienie, by marmurki - kulki do gry - stały się osią dla wydarzeń, przypadł mi do gustu. Wiedząc, że nie jest to tylko wymysł autorki, a prawdziwe zajęcie, chętniej zapoznawałam się z rodzajami i opisami kolekcji Fergusa. Dodanie czegoś rzeczywistego uczyniło tę historię bardzo prawdopodobną. Nie byłabym zdziwiona, gdybym spotkała kogoś podobnego do Sabriny czy też Fergusa.
     Pozostali bohaterowie przedstawieni w powieści nie wydawali mi się godni zbyt wielkiej uwagi. Oczywiście mieli pięć minut ze względu na pomoc w doszukiwaniu się prawdy czy też w przeszłości Fergusa, który dopiero rozpoczynał przygodę z marmurkami, ale w ich gronie nikt nie sprawił, że poczułam do niego nagłą sympatię. Czasami odnosiłam wrażenie, że tych postaci jest za dużo, że można by tę grupę zmniejszyć, a historia nie straciłaby na znaczeniu. Mimo wszystko mile będę wspominała Hamisha i jego babranie się w kupie brata. Tak, to będę pamiętać.
     Co mi się nie podobało? Coś, co ma związek z okładką książki, a mianowicie opis. Uważam, że jest on za dramatyczny. "A jeśli masz tylko jeden dzień, żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś?"- sugeruje coś smutnego, prawda? No cóż, muszę rozczarować. Nie ma tu za krzty tragedii, ale o co chodzi, zdradzać nie będę. Wspomnę tylko, że właśnie to zdanie przywiodło mnie do lektury, a okazało się jedynie iluzją. Szkoda.
     Poza tym sądzę - jest to całkowicie subiektywne odczucie - że okładka nijak ma się do treści powieści. Dobrze, nie wmawiałam sobie, że to będzie w jakikolwiek sposób romans, po prostu liczyłam chyba na to, że podobna para jak na zdjęciu się pojawi. Zamiast tego mamy główną bohaterkę, której małżeństwo brzmi jak iluzja, bo ona ma ze sobą problemy. Czy gdzieś już tego nie było?
     Styl aktorki jest niezmienny, więc pewnie dlatego powieść czytało mi się dobrze, choć nie zostałam porwana w wielkie fale. Zastosowany język jest prosty, jednak przy mówieniu o marmurkach pojawia się typowe słownictwo. Książka jest zrozumiała, pojawiają się w niej emocje, które czytelnik także odczuwa w odpowiednich miejscach. Mój wzrok nie znalazł wielu błędów czy też literówek - uff, największa zmora się nie ujawniła.



     Podsumowując, zgubiły mnie moje oczekiwania wobec tej książki, dlatego czuję lekkie rozczarowanie i niedosyt. Był potencjał na naprawdę wciągającą powieść, a u mnie "Miłość i kłamstwa" przechodzi bez większego echa. Choć marmurki to musi być niezła sprawa.
   
Ocena: 6/10

Za udział w sesji dziękuję Dinusowi.

Strefa dobrych cytatów

     "Są rzeczy, o których chcemy zapomnieć, rzeczy, których nie możemy zapomnieć, i rzeczy, o których zapominamy, że o nich zapomnieliśmy - aż do chwili, kiedy same nam o sobie przypominają, To całkiem nowa kategoria. Wszyscy mamy coś, o czym nigdy nie chcielibyśmy zapomnieć. Wszyscy potrzebujemy kogoś, kto będzie o tym pamiętał, tak na wszelki wypadek." 



     "- W kinie przecież nie można gadać - mówię. - Nigdy nie umawiaj się do kina na pierwszą randkę."



     "- Wcale nie podsłuchiwałam... No, może trochę, ale o nic nie pytam. - Lea podaje mi złożoną kartkę papieru. - Na Facebooku poznałam pewnego gościa, dziś wieczorem mamy iść na imprezę, pierwszy raz zobaczyć się osobiście... No dobra, to nie był Facebook, tylko portal randkowy, ale jeśli jakimś cudem facet wygląda choć trochę tak jak na profilu, to jutro wychodzę za niego za mąż."



     "- Aiden... - mówię i w moim głosie pojawia się ton, który ostrzega przed tym, co musi nadejść.

     - Tak? - odpowiada, nie ruszając się z miejsca, choć wyraźnie sztywnieje.
     - Pamiętasz, jak powiedziałeś, żebym nigdy nie pozwoliła pocałować się innemu mężczyźnie?
     - Co takiego? (...)"

poniedziałek, 25 lipca 2016

[Felieton] Półkownicy

Jesteś Piłsudskim? Jesteś Józefem, który nie wyobraża sobie życia bez swoich najbliższych współpracowników? Jesteś Józefem. Każdy jest Józefem, no może prawie każdy…


Piłsudski z krwi i kości
Liczba książek jest wprost proporcjonalna do liczby toreb, szaf. Czasem trudno jednak mówić o proporcji… Piłsudscy z krwi i kości proszą ojca o kolejną półkę i obiecują mamie, że następnym razem pieniądze z imienin przeznaczą na ubranie, albo chociaż na jedzenie. Taki Piłsudski czyta wszystko. Niekiedy w akcie desperacji zabiera się za etykietkę na detergentach. Najlepiej czuje się jednak wtedy, gdy ma przed sobą książkę. Krwistą, ze stronami, najlepiej poniszczoną, co jest niezaprzeczalnym dowodem na częstą używalność. Piłsudski z krwi i kości to kompilacja bibliofila z żądnym treści księgarzem, który chciałby poznać niemal każdą strefę swojego obiektu westchnień. Piłsudzki ma 1000 książek, niedługo zacznie pakować je do lodówki, ale przy najbliższej okazji wyjdzie ze sklepu ze 1001 dziełem do jakże okazałej kolekcji. Nie chwali się nią, lecz mimo to jest z niej dumny. Z takim Piłsudskim półkownicy pracują najczęściej i najowocniej.

Piłsudski z ambicjami
Posiada pożądaną przez studentów umiejętność wypowiadania się o książkach, których nie przeczytał. Zna każdego bohatera, każdej książki… Wszelkie informacje czerpie jedynie z czwartej strony okładki. Uchodzi za człowieka oczytanego, obytego z kulturą. Jedynie Piłsudscy z krwi i kości potrafią rozpoznać sklonowanego, ale mimo wszystko nieidentycznego Piłsudskiego z ambicjami.

Piłsudski z dobrym gustem
Neguje wszystkie opinie, które usłyszy. Po dziesięciu przeczytanych stronach zna genezę powstania i zakończenie. Doszukuje się pobocznych wątków i nadużywania kompetencji kulturowej autora. Wie co jest „dobre”, wyniośle dzieli się swoją rzekomą wiedzą z innymi.

PółPiłsudski
Najmniej szkodliwy, najczęściej spotykany, zwolennik jednego lub kilku gatunków. Wierny swoim książkowym ideom. Zdarza mu się negować gatunki przez niego znienawidzone, ale stara się nie urazić przy tym innych czytelników, którzy niekoniecznie muszą się z nim zgadzać. W przeciwieństwie do Piłsudskiego z dobrym gustem.

CwierćPiłsudski
Czasem coś przeczyta, ale codzienne obowiązki tak bardzo go absorbują, że na lekturę pozostaje niewiele czasu. Wśród nich znajdują się głównie pracoholicy i wierne matki, oddane swoim kuchenno-wychowawczym ideałom.

Nie-Piłsudski
Książka? Wolę gazetę. Czy Wy też pomyśleliście o stereotypowym Zbysiu z piwem i pilotem?
A może znacie jeszcze innych Piłsudskich? W której grupie jesteście?
Należy pamiętać, że czasem może dojść do skrzyżowania. Piłsudski z dobrym gustem bardzo często ma wiele wspólnego z Piłsudskim z ambicjami, a PółPiłsudski ma zadatki na Piłsudskiego z krwi i kości. ;)

...A jeżeli ktoś być może chce więcej Franklina to zapraszam na mój blog <<KLIK>>

czwartek, 21 lipca 2016

[Recenzja książki] Huntley Fitzpatrick - "Moje życie obok"


Autor: Huntley Fitzpatrick
Tłumaczenie: Katarzyna Krawczyk
Tytuł: Moje życie obok
 Tytuł oryg.: My life next door
Gatunek: New Adult
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 421


Opis: Garrettowie są absolutnym przeciwieństwem Reedów. Głośni, bałaganiarscy, emocjonalni. Siedząc w swoim punkcie obserwacyjnym Samantha Reed codziennie marzy o tym, by stać się jedną z nich... Aż do pewnego letniego wieczoru, kiedy Jase Garrett wspina się na dach obok niej i zmienia wszystko.
Zakochują się w sobie bez pamięci, przedzierając się przez potknięcia i cuda pierwszej miłości. Rodzina Jase'a przyjmuje Samanthę jak swoją, chociaż dziewczyna początkowo ukrywa swój związek z nim. Wtedy zdarza się coś nie do pomyślenia i świat Samanthy się rozpada. Dziewczyna staje przed niemożliwą do podjęcia decyzją. Która rodzina idealna zdoła ją ocalić? A może nadszedł czas, by sama ocaliła siebie?

Rodzina. Czasem trochę zwariowana, czasem całkiem poważna, kochająca, nienawidząca, chaotyczna, a może porządna; inna lub taka sama jak wszystkie. Lubię mówić, że rodzina to najpiękniejsze co mogło się przytrafić człowiekowi w życiu. Lubię, gdy ktoś się ze mną w tej kwestii zgadza. W tym momencie mogłabym sobie podać rękę z Garretami. Za to z Reedami zapewne miałabym na pieńku.
„,Moje życie obok” w dobitny sposób przedstawia różnicę pomiędzy dwoma rodzinami mieszkającymi obok siebie. Garretowie – ci nieporządni, chaotyczni, wielodzietni, biedni, rodzinni, tak różni i tak cudowni w swojej różności. Mamy panią Garret, pana Garret, oraz ich dzieci: Alice – groźną kochanicę farbująca włosy na różne kolory, jeżdżącego na motorze i wysportowanego Joela, przeuroczego, biegającego nago George’a, którego ulubionym programem jest Discovery Chanel dla dzieci, Patsy, której pierwszym słowem było słowo: „kupa”, Duffa, Harry’ego oraz Jase’a – najzwyklejszego chłopaka w świecie. Wesoła i duża gromada. Dlaczego wspominam o nich już na początku? Bo to oni ubarwili tę historię swoją niepowtarzalnością. Czytając o nich, miałam ochotę wejść do tej książki, a potem do domu Garretów i zostać tam już na zawsze. W ich rodzinnym chaosie kryje się wiele miłości i piękna. Udowadniają nam, że nieważne co mówią ludzie wkoło – i tak możemy być szczęśliwi, jeżeli mamy przy sobie tych, których kochamy. 
Całkowitą przeciwnością Garretów są Reedowie – Grace, bogata, poukładana pani senator, kobieta kariery, wiecznie nie ma czasu, jej córki – Tracy-buntowniczka i Sam – spokojna, grzeczna i posłuszna siedemnastolatka – historia opisywana jest właśnie z jej perspektywy. Co mogę o niej powiedzieć? Bardzo ją polubiłam, a naprawdę rzadko zdarza się główna postać, która by mnie nie irytowała i to na dodatek dziewczyna! Jaka jest Samantha? Troskliwa, ułożona, może trochę zbyt zamknięta w sobie. Mimo tego, że jej matka jest senator i dużo zarabia – nie obnosi się z tym, chce pomagać, rzadko się buntuje, a jednocześnie potrafi walczyć o swoje. Przy okazji jest normalna i jak każdy w jej wieku popełnia błędy.
Sam od dziecka przygląda się z dachu swojego domu Garretom. Kto by pomyślał, że pewnego dnia wdrapie się do niej Jase – jeden z nich? Tak właśnie zaczyna się jej miłosna przygoda. Samym związkiem Sam i Jase’a jestem zachwycona. Nie jest to opowieść na miarę Disneya, choć ma w sobie dużo niewinności i słodyczy. Wszystko przebiega zwyczajnie, a zarazem ciekawie. Nie ma słownych dramatów, walki o uznanie w miłości, wszystko jest takie jak w naszym życiu – normalne, ale nie zawsze kolorowe. 
Po raz pierwszy widziałam tak subtelnie opisany pierwszy raz dwójki młodych ludzi. Bohaterowie nie rzucili się na siebie i nie krzyczeli: „zedrzyj ze mnie ciuchy, tygrysie!”, po prostu to zaplanowali i czekali na odpowiednią chwilę. Scena z wybieraniem prezerwatyw i rozwodzenie się nad tym, po co istnieją te świecące w ciemnościach była przezabawna.


Lubię tę książkę przede wszystkim za to, że dobrze oddaje realizm życia, nie tylko jeżeli chodzi o miłosny aspekt powieści. Pojawiły się tu postacie, które miałam ochotę zabić gołymi rękami lub ze łzami przytulić do piersi. Do znielubionych na pewno należał Clay, który od początku do końca był postacią niepozytywną, żądną władzy, idącą po trupach do celu. Nie przepadałam za matką Sam dla której ważniejsza była kariera niż rodzina. Polubiłam za to Tima – przyjaciela Sam, który stoczył się na samo dno, a potem twardo wziął w garść i stał się innym, lepszym człowiekiem. Z rodziny Garretów pokochałam wszystkich, ale moje serce zdobył Jase, który nie był jakimś super „ciachem”. Fakt, był przystojny jak to zazwyczaj bywa w takich powieściach, ale z charakteru był po prostu normalnym chłopakiem o dobrym sercu. Uwierzcie, nigdy tak zwyczajna postać nie oczarowała mnie w tak wielkim stopniu. Jase to dowód na to, że nieseksowanym, nie bad boyu i nie buntowniku – też się można zakochać.
Książka pełna była zabawnych momentów. Różowe karteczki samoprzylepne zdobią średnio co czwartą stronę mojego egzemplarza, oznaczając najlepsze fragmenty. Już wiem, że będę miała problem z umieszczeniem na końcu najlepszych cytatów, bo jest ich groma!
Jak przedstawia się całość powieści z mojej perspektywy? Początek spowodował, że na mojej twarzy pojawiały się rumieńce. Śmiałam się jak głupia, uśmiechałam, piszczałam, a rodzice patrzyli na mnie jak na wariatkę. Cieszyłam się, że w końcu, po długim, długim czasie bezowocnych poszukiwań, znalazłam książkę, którą pokochałam! Cieszyły mnie tu nawet pozornie nieważne fakty – np. to, że Jase miał węża Voldemorta albo myszoskoczki, które również posiadam; czy to jak mały George nazwał Sam „czarodziejką z księżyca”. Moja radość została trochę przytłumiona przez środek książki, bo tak naprawdę nie działo się nic szczególnie ciekawego, na szczęście pod sam koniec znów zostałam pobudzona nieprzewidzianymi w skutki zdarzeniami. Na ogół łatwo się wzruszam, dlatego chwilami miałam w oczach łzy.
Na początku odnosiłam wrażenie, że „Moje życie obok” to historia w stylu „Romeo i Julii”, ale to nie do końca tak. Tylko z opisu może przypominać dzieło Shakespeare’a.  To przede wszystkim opowieść o dorastaniu, o problemach młodych ludzi, pierwszej, poważnej miłości bez koloryzowania. Czasem brakuje akcji i książka robi się nudna, ale zaraz szybko wraca cały arsenał emocji towarzyszących czytaniu. Polecić mogę każdemu, bo książka jest dobra na zrelaksowanie się i ewentualną poprawę humoru! 
Nieraz bywa tak, że człowiek czuje się zawiedziony po lekturze, a opis i okładka były przecież genialne! Tu się nie zawiodłam. Tak jak chciałam – tak było. Cieszę się, że trafiłam na „Moje życie obok”, bo dzięki niej uwierzyłam, że są jeszcze dobre młodzieżówki na tym świecie, a kategoria New Adult nie musi być zawsze w tym samym schemacie! Polecam.

Ocena: 7/10

Strefa dobrych cytatów (z którymi miałam problem, bo jest ich za dużo!)

„- Mógłbym się z tobą ożenić – przyznaje. – Chcesz mieć dużą rodzinę?
Zaczynam kaszleć, w tej chwili ktoś mnie klepie po plecach.
- George, zazwyczaj lepiej omawiać tego rodzaju rzeczy w spodniach.”

„ – Jase chce się z tobą ożenić?
Znowu zaczynam kasłać.
- Och. Nie. Nie, George. Mam dopiero siedemnaście lat. Jakby to było jedynym powodem,dla którego nie jesteśmy zaręczeni.
(…) – Ale Jase ma siedemnaście i pół. Mogłabyś. Wtedy mogłabyś tu z nim mieszkać. I mieć dużą rodzinę.
Oczywiście w połowie tej propozycji Jase wraca do pokoju.
- George. Spadaj. Leci Discovery Chanel.
George wycofuje się tyłem z pokoju, w progu zaś rzuca:
- Jego łóżko jest naprawdę wygodne. I nigdy w nim nie siusia”

„(…) – Schludny pokój. Zawsze taki jest?
Czuję, że muszę się bronić, po czym bronię się przed tym poczuciem.
- Zazwyczaj. Czasami…
- Bywasz trochę szalona i nie odwieszasz szlafroka? – sugeruje”

„- Podobno jesteś Czarodziejką z Księżyca.
- Tak, kilka godzin z twoją rodziną i poczułam nadprzyrodzone moce”

„- Hej, nie macie niczego na wierzchu!
- Uhm, George… - Jase przeczesuje ręką włosy z tyłu głowy.
- Ja też. – George wbija palec we własną nagą klatkę piersiową. – Pasujemy do siebie”

„ – Muszę pamiętać, ile mam szczęścia. Moi rodzice mogą być bez grosza, sprawy mogą iść teraz źle, ale są wielcy. Gdy byliśmy mali, Alice miała zwyczaj pytać mamę, czy będziemy bogaci. Zawsze odpowiadała, że jesteśmy bogaci we wszystkie rzeczy, które się liczą. Muszę pamiętać, że miała racje”

„Cisza zapada między nami jak kurtyna. W końcu Tim ją przerywa.
- Chyba wybrałem zły dzień na zerwanie z amfetaminą”

„- Duff stwierdził kiedyś na lekcji, że kiedy tylko tata wyjmuje mówiący kij, mama ma następne dziecko. Chyba po tym jego wystąpieniu zwołano specjalną radę pedagogiczną”

Za egzemplarz dziękuję:


niedziela, 17 lipca 2016

[Recenzja filmu] Iluzja 2

Tytuł: Iluzja 2
Tytuł org.: Now you See Me 2
Reżyseria: Jon M.Chu
Gatunek: Kryminał,Thriller
Premiera: 8 lipca 2016 (Polska), 8 czerwiec 2016 (świat)

Czas trwania: 129 min.
       
Opis:
Czterej Jeźdźcy powracają! Grupa magików, która sztukę scenicznej iluzji wzniosła na wyżyny – ukazując ludzkim oczom rzeczy, o jakich dotąd nikomu się nie śniło i obdarowując publiczność milionami dolarów z kont niczego niepodejrzewających bogaczy – tym razem wpadnie w nie lada tarapaty. Ich żądny zemsty dawny rywal doprowadzi do katastrofy podczas finału Super Bowl, o którą oskarżeni zostaną Czterej Jeźdźcy. Uciekając przed FBI i policją, znienawidzeni przez publiczność będą musieli udowodnić swą niewinność i usidlić swego wroga. A wszystko to oczywiście przy użyciu swych niezwykłych umiejętności [filmweb].

Czy zastanawiałeś się kiedyś czy magia istnieje oraz jakimi prawami się  posługuje?  Kiedy byłeś dzieckiem na pewno chodziłeś do cyrku. Myślałeś kiedyś jak to jest możliwe, że królik znika albo, że kobieta jest zamykana w specjalnej skrzyni, zostaje przecięta przez ostrza, a na sam finał sztuczki wychodzi cała  i zdrowa?
           Nasi „czarodzieje” z filmu w niesamowicie spektakularny sposób odkrywają przed nami tajniki swoich sztuczek. Biorąc pod uwagę fakt, że jest to część druga, powinno być normą płynne przejście z części pierwszej do drugiej. Nic bardziej mylnego, w części drugiej pojawiają się wątki z pierwszej, aczkolwiek uważam, że było ich stanowczo za mało. Iluzja 2 mogłaby być dla mnie osobnym filmem, ponieważ razem z pierwszą częścią nie stanowią spójnej całości. Nie chodzi tu o tematykę, a klimat i wykonanie. W filmie zabrakło efektów specjalnych, które nadałyby specyficznego, tajemniczego klimatu. Nie zbudowano odpowiedniego napięcia, już od samego początku można było się domyślić zakończenia. Sam film wydaje się być bardzo schematyczny. Mogę śmiało powiedzieć, że  to nie thriller lecz komedia. Zaburzona została koncepcja grupy głównych bohaterów poprzez wprowadzenie nowej aktorki. Bardzo dziwnie mi się oglądało Lizzy Caplan  w tej roli. Myślę, że w jakimś stopniu grupa czterech jeźdźców z pierwszej części nie jest tą samą co w drugiej. Lula, którą gra Lizzy Caplan jest zarozumiała, pewna siebie, wywyższa się, mimo tego, że dołączyła do już istniejącej grupy iluzjonistów. Jestem mile zaskoczona grą aktorską  Dave’a Franco. Według mnie, wpasował  się idealnie w graną przez siebie postać. Urok osobisty pozwolił mu dobrze zagrać już niejedną rolę (występował np. w Sąsiadach, gdzie wcielił się w imprezowicza). Czterej jeźdźcy w pierwszej części okryci byli „płaszczem tajemnicy”, natomiast w drugiej byli zbyt parodyjnie przedstawieni. Nie jest pewna czy dobrym pomysłem było odwrócenie losów czterech jeźdźców drugiej części. W pierwszej to oni demaskowali największe sekrety, a drugiej sami byli zdemaskowani. Zabrało to im urok. Szokująca okazała się dla mnie scena kradzieży chipa. Iluzjoniści w bardzo naciągany sposób ominęli wykrywacz metali.
Podsumowując. Pomimo braku spójności pomiędzy obiema częściami, uważam że, warto go obejrzeć. Jest w nim dużo zabawnych scen, dobór aktorów w większości przypadków jest dla mnie właściwy. Mimo drobnych niedociągnięć fajnie oglądało mi się Iluzję 2. Polecam wszystkim tym, którzy przepadają za filmami akcji z humorem. Nadaje się do obejrzenia w gronie rodzinnym oraz ze znajomymi. To czego możemy się nauczyć od czterech jeźdźców to praca w grupie. Na początku z wielkim oporem szla im współpraca, ale ostatecznie mogli na sobie polegać, i co najważniejsze nie działali w pojedynkę. Tym razem film pokazał to, że jeźdźcy potrafili się zjednoczyć.

PS Znajdź dwie różnice 

Ocena 7/10

czwartek, 14 lipca 2016

[Recenzja książki] Stephen King - "Dziewczyna, która pokochała Toma Gordona"

Autor: Stephen King
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Tytuł: Dziewczyna, która pokochała Toma Gordona
Tytuł oryg.: The girl who loved Tom Gordon
Gatunek: Horror, dramat
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 304

Opis: Opętana manią wycieczek matka zabiera dziewięcioletnią Trishe i jej starszego brata do parku narodowego w masywie Gór Białych. Zajęta kłótnią z synem, nie zauważa, gdy dziewczynka schodzi z wyznaczonego szlaku i gubi się w gęstym lesie. Trisha próbuje opanować panikę, myśleć racjonalnie. Niestety, każdy kolejny krok coraz bardziej oddala ją od cywilizacji. Weekendowy spacer zmienia się w trwającą wiele dni samotną wędrówkę przez pełen zagrożeń las, podczas której Trisha racjonuje sobie żywność i pociesza się, słuchając transmisji radiowych z meczów baseballowych ze słynnym miotaczem Red Soxów, Tomem Gordonem, w którym się podkochuje. Głód, pragnienie, strach przed nieuniknioną – jak wydawałoby się – śmiercią, wywołują u niej halucynacje. Spotyka w nich przyjaciół i członków rodziny, a nawet samego Toma. Przerażona dziewczynka zaczyna w końcu wierzyć, że jej przeznaczeniem jest pokonanie Boga Zagubionych, tropiącego ją w postaci zmutowanych zwierząt…

Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy zaraz po przeczytaniu to: „To jest książka dla ludzi, którzy zgubili się w lesie.” Może brzmi to trochę wyniośle bądź śmiesznie, ale skoro mamy książki dla kobiet w ciąży, mamy dzieła dla samotnych ojców, nieposkromionych nastolatków, to dlaczego nie może pojawić się książka dla zagubionych w lesie?
Może tytuł sugeruje, że będzie to historia miłosna. Oczywiście historia melodramatyczna, przesiąknięta goryczą i słodyczą jednocześnie tylko w różnych odstępstwach czasu, w tym wypadku stron. Otóż, nic bardziej mylnego.
To historia o dziewczynce, która pewnego dnia wybrała się na wycieczkę do lasu. Oczywiście nie sama. Towarzyszyła jej mama – pasjonatka podróży oraz brat, który mówiąc łagodnie nie podzielał entuzjazmu rodzicielki. Podczas kłótni brata i matki dziewczynka bez słowa oddala się. Jak łatwo się domyślić, to dopiero preludium. Cała fabuła skupia się na zmaganiach bohaterki. Kolejne stadia King opisuje bardzo realnie. Początkowy spokój, a nawet szczęście – wszak Trisha oddaliła się od źródła zgiełku. Zmęczenie, tęsknotę, odwagę oraz wszelkie sposoby na poradzenie sobie z zaistniałą sytuacją. Wybawieniem staje się Tom Gordon – sportowiec, gracz Red Soxów. Trisha z uporem maniaczki włącza walkamana i wyczekuje coraz to nowszych relacji z meczu. Okazuje się, że tytułowy Tom Gordon działa bardzo skutecznie, wkracza na boisko wtedy, gdy uczestnicy nie mają już nadziei na zwycięstwo. Jak łatwo się domyślić, bardzo szybko nadzieja zostaje przywrócona. Wycieńczenie Trishy doprowadza do tego, że dziewczynka widzi i słyszy gwiazdę baseballu tuż obok siebie.
Stephen King ma niesamowitą umiejętność kreowania postaci „widma”. Czytelnikowi wydaje się, że faktycznie bohater istnieje, natomiast kilka stron później Stephen pokazuje nam język i mówi, że żartował, że wskrzesił ducha. King potrafi oszukiwać, a czytelnik lubi czuć się oszukany, jeśli jest to oszustwo konsekwentne. Nie lubimy, gdy kobieta umiera w pierwszym rozdziale, a w trzecim gotuje zupę. Ale lubimy, gdy kobieta umiera w pierwszym rozdziale, a w trzecim dociera do niej, że została zakopana żywcem. Rozumiecie o co chodzi? Konsekwencja. King jest cholernie konsekwentny.
Dlaczego powiedziałam, że to książka dla zagubionych w lesie? Dlatego, że być może dla większości ta książka może być nudna. Taki epicki poemat rozkwitający. Dziewczyna się gubi, płacze, przewraca i wyobraża sobie ludzi. Jest to jednak dzieło bardzo smutne i realne. I nawet ta nuda nadaje jej realności. Bo czy to nie jest tak, że gdy słuchamy historii o człowieku zagubionym w lesie to wystarczy nam jedno zdanie? Ewentualnie dwa lub trzy? A dla zagubionego te zdania to minuty, godziny, dni, czasem miesiące. Książka wymagająca empatii i cierpliwości. Jeżeli oczekujesz wartkiej akcji, dialogów nie z tej ziemi to, ta książka zdecydowanie nie jest dla Ciebie. Ale jeżeli chcesz zgubić się w lesie będąc w fotelu, w tramwaju, albo gdziekolwiek indziej – mogę z żółwią ręką na sercu polecić Ci tę pozycję. Jeśli jesteś odważny zabierz ją do lasu!
Nie polecam jej ludziom, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z Kingiem.
Przypuśćmy, że książka Ci się spodobała, zarzekasz się, że zostałeś/aś fanką Kinga I sięgasz po „Miasteczko Salem”. Rozczarowanie byłoby ogromne. Oczywiście obie pozycje mogłyby Ci się spodobać, ale mam tutaj na myśli to, że są bardzo skrajne.
Przypuśćmy, że książka Ci się absolutnie nie spodobała, mówisz sobie „nigdy więcej tego KrUla horrorów”. I nie poznasz „Carrie”, „Tego”, ani wspomnianego wcześniej „,Miasteczka Salem”.
Należy pamiętać, że King to ojciec bardzo płodny, a jego dzieci są różne. „Dziewczyna, która pokochała Toma Gordona” to pociecha wyjątkowa. Spokojna, opanowana, ale jednocześnie niepokojąca.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 11 lipca 2016

[Recenzja książki i filmu] Jojo Moyes - „Zanim się pojawiłeś”



Autor:
 Jojo Moyes
Tłumacz: Dominika Cieśla-Szymańska
Tytuł:  „Zanim się pojawiłeś”
Tytuł oryginału: 
 „Me Before You”
Gatunek:
 Literatura obyczajowa, romans
Rok wydania: 2016 [wyd. 2]
Wydawnictwo: Świat książki
Ilość stron: 381 

    Co robisz, jeśli chcesz uszczęśliwić osobę, którą kochasz, ale wiesz, że to złamie twoje serce?
 Jest wiele rzeczy, które wie ekscentryczna dwudziestosześciolatka Lou Clark. Wie, ile kroków dzieli przystanek autobusowy od jej domu. Wie, że lubi pracować w kawiarni Bułka z Masłem i że chyba nie kocha swojego chłopaka Patricka/ Lou nie wie jednak, że za chwilę straci pracę i zostanie opiekunką młodego, bogatego bankiera, którego losy całkowicie zmieniły się na skutek tragicznego zdarzenia sprzed dwóch lat.
     Will Traynor wie, że wypadek motocyklowy odebrał mu chęć do życia. Wszystko wydaje mu się teraz błahe i pozbawione kolorów. Wie też, w jaki sposób to przerwać. Nie ma jednak pojęcia, że znajomość z Lou wywróci jego życie do góry nogami i odmieni ich oboje na zawsze. 

W świecie, gdzie kreuje się ideały, gdzie literatura - wydawać by się mogło - niczym już chyba nie zaskoczy, a oryginalnych tekstów prawie że brak, przychodzi czas, kiedy chce się sięgnąć po coś realistycznego. Po książkę, która zawiera w sobie treść przypominającą twoje życie. Taka ludzka książka, gdzie problemy rodzinne czy też zawodowe są na porządku dziennym, nie stanowią fenomenu, a chwile słabości są czymś normalnym. To właśnie oferuje "Zanim się pojawiłeś". Dlaczego tak twierdzę? Czytajcie dalej.    
    Trudno jest mi trafić na bohatera, który choć przez moment nie wywołałby u mnie irytacji. Pewnie to zasługa mojego dość sarkastycznego podejścia i specyficznego poczucia humoru oraz nielubienia wywyższających się postaci. Ale tym razem nie było źle. Oczywiście nie do każdej postaci stworzonej przez panią Moyes żywię sympatię, ale gdybym miała lubić każdego z bohaterów, chyba byłoby za nudno, czyż nie?
     Lou to dorosła kobieta, odrobinę starsza ode mnie, którą momentami odbierałam jako nastolatkę, bo takie miała myślenie. Nie do końca wie, na czym polega dorosłe życie, ale właściwie dobrze ją rozumiem, bo sama mam z tym problem. Panna Clark jest osobą, która może irytować swoją nieporadnością, ale czy po nagłej stracie wieloletniej pracy ktoś z nas nie czułby się zagubiony? Chętnie poznam taką osobę. Poza tym Louisa jest postacią, którą da się lubić i za to autorce dziękuję. Nie jest żadną bohaterką czy silną osobowością. Jest dziewczyną, którą można spotkać na ulicy i zwrócić na nią uwagę jedynie przez kolorowe ubrania, które ma na sobie. Zwyczajna, mająca problemy, chwile radości, ale też i gniewu. Jest normalna, ludzka. Poza tym skrywa tajemnicę, którą chce się poznać, choć nie okazuje się ona bardzo zaskakująca. Dlatego z wielką przyjemnością weszłam do jej świata i poznałam jej historię.
     Postać Willa może wydawać się odrobinę przesadzona; któż to widział tak zgorzkniałego młodego mężczyznę? No cóż, jego życie potoczyło się tak, że jedyną bronią przeciwko reszcie świata jest chłód, sarkazm i złośliwość. Niepogodzony ze swoim losem wyżywa się na najbliższych. Początkowo można powiedzieć, że przesadza, ale czy na pewno? Nie jestem w jego sytuacji, nie wiem, jak bym reagowała, nawet trudno jest mi to sobie wyobrazić. Niemniej polubiłam Williama za sarkazm, to, że dał szansę ludziom wokół siebie i za jedną ważną - o ile nie najważniejszą w całej powieści - rzecz: pozostał wierny sobie i nie zmienił swojej decyzji. Wymyślił sobie swoją przyszłość i tego planu się trzymał. Brawa za samodyscyplinę.
      Pozostali bohaterowie stworzeni przez panią Moyes także zasługują na uwagę. Warto wspomnieć o Nathanie, pielęgniarzu, który zajmuje się Willem. Jest to mężczyzny pełen radości, uśmiechnięty, ale też i silny, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Poza troską typowego fizjoterapeuty stara się także wspierać swoją obecnością, rozśmieszać. Był przyjacielem, którego Traynor potrzebował. Cieszę się, że mogłam go poznać.
     Ciekawie zostało także ukazane zderzenie dwóch rodziny całkowicie od siebie różnych: rodzina Lou to typowi przedstawiciele klasy średniej, rodzice Willa to wyższa strefa, gdzie znajomości, przyjęcia i pieniądze stanowią codzienność. Dwa różne światy, jeżeli chodzi o ukazywanie czułości i miłości oraz wsparcia. Do tego jego siostra, Georgina, która zachowuje się tak, jakby wypadek Willa był zaplanowany. Niepogodzona z tym, że straciła uwagę rodziców, zachowuję się nieodpowiednio, niczym rozkapryszone dziecko. Dobrze, że nie było jej za wiele, bo chyba chwyciłabym za długopis i wbiła w dłoń tej kobiety.
      Jest jeszcze Patrick, wieloletni chłopak Lou, maniak sportowy, biegacz. Przez wiele, wiele stron zastanawiałam się, dlaczego ona z nim jest, po czym stwierdziłam, że miłość naprawdę bywa ślepa. Bo Lou i Patricka nie łączy wiele. Ona nie lubi biegać, nawet jazda na rowerze to dla niej tortury, a on wybiera się do Norwegii na Bieg Wikingów. Też kręcicie głową, gdy to czytacie? No właśnie.
    Ale to dobrze, że występuje zróżnicowanie postaci. Gdyby wszyscy byli czyści niczym łza, pozbawieni problemów i wad, chyba odłożyłabym książkę po pierwszym rozdziale. Nie chodzi o to, by tworzyć idealny świat, ale taki, w którym człowiek odnajdzie cień siebie i poczuje, że nie jest sam. Pani Moyes się to udało.
      Czy przy całym swoim zachwycie nad dobrą obyczajową powieścią jest coś, co nie przypadło mi do gustu? Ano jest. Nagłe przejście z narracji pierwszoplanowej na trzecią, oddanie pałeczki Camilli, Nathanowi i Treenie, siostrze głównej bohaterki. Dlaczego zbiło mnie to z tropu? Bo występuje po ponad stu stronach, a następnie w połowie książki. Jak dla mnie trochę dziwnie. Rozumiem to, że co jeden rozdział może zmieniać się narracja - sama stosuję podobny zabieg w swoim opowiadaniu - ale wkładać takie coś, kiedy przywykło się do jednej perspektywy? Nadal, mimo że minęło trochę czasu od lektury, zastanawiam się, po co to było.
     Styl i język powieści powinny przemówić do każdego. Bez patosu, który by denerwował, bez zbędnych kolokwializmów. Prosto, jasno. Pojawiająca się miejscami terminologia medyczna może kogoś razić, ale wszelkie „nowości” są wyjaśnione i niekoniecznie w didaskaliach, do czego czytelnik jest przyzwyczajony, ale w kwestiach bohaterów, którzy wiedzą, z czym to się je. Bo życie czasami wymaga od nas przyswojenia wiedzy, której nie pragnęlibyśmy, gdyby nie pewne wydarzenia. Poza tym mogłabym się czepiać miejscami złego zapisu dialogów i literówki - zwłaszcza że jest to drugie polskie wydanie tej książki - ale wiem, że człowiek popełnia błędy, może coś przeoczyć. Nie są to błędy rażące, więc wybaczam korekcie. Wystarczy, że w powieści jest sarkazm i humory, który mnie bawi, a jestem w stanie przymrużyć oko na wiele spraw.
     
     Podsumowując: TAK! Poddałam się temu szaleństwu i nie żałuję. „Zanim się pojawiłeś” to nie tylko historia o miłości. Jako rzecze People, jest to powieść "zabawna, zaskakująca i rozdzierająca serce. Powieść, która pokazuje cudowną złożoność miłości." Moim zdaniem przede wszystkim pokazuje, że przy całej swojej wiedzy nie jesteśmy w stanie wiedzieć, co jest najlepsze dla danej osoby, bo po prostu nią nie jesteśmy. Czasami radości nie sprawią wyścigi konne, a zupełnie coś innego. Coś, co nam może się wydawać największym złem, będzie największym dobrem dla tego, kto złamie nam serce.

     Ocena: 8/10

Kilka słów na temat ekranizacji

     Reżyseria: Thea Sharrock
     Scenariusz: Jojo Moyes
     Premiera: 3 czerwca 2016 r.
     Obsada: Emilia Clarke, Sam Claflin, Matthew Lewis i inni.

     Zacznę od uwag. Wiedząc, że za scenariusz odpowiedzialna jest autorka książki, można odetchnąć z ulgą, przecież niewiele zniszczy. Ale za to pozwoli sobie opuścić lub przeinaczyć kilka wątków, co bystry czytelnik siedzący na sali kinowej (bądź oglądający w domu na laptopie) zdoła wyłapać. Moje spostrzeżenia:
     1. Will nie miał 31 lat. Miał ich 35, co jest zaznaczone wyraźne w powieści.
     2. Obcięcie włosów to także zasługa Louisy, nie jakiegoś dżina w środku nocy.
     3. Nie powinno być trzech pocałunków. No i gdzie się podziało "kocham cię"?
    4. Nie przyjmuję wersji "osowych" (napisy filmu) czy też "trzmielowych" (zwiastun) rajstop. One były pszczółkowe i basta!
    5. Gdzie scena z zakładem? To była jedna z lepszych scen w książce! Poza tym labirynt też był ciekawym wątkiem. Choć przewidywalnym.
    i 6, dla mnie najważniejsze. Jak można było nie stworzyć postaci Georginy? To o siostrze głównego męskiego bohatera można ot tak zapomnieć?! Nie ogarniam.

     Poza powyższym mogę jedynie rzecz, że wykonano kawał dobrej roboty. Emilia i jej brwi czasami przesadzały, ale na to można przymknąć oko. Piękne krajobrazy, w soundtracku nie da się nie zakochać, bo jest świetnie dobrany. To napięcie, które da się wyczuć z ekranu w odpowiednich momentach - tak, lubię to!
     Także wspólne momenty Willa i Patricka zostały przedstawione wręcz tak, jak widziałam je w głowie. To nie gra słów, ale mimika nadawała tej magii, rozbawiała tak, że cała sala (jakieś pięćdziesiąt osób, pewnie mniej) wybuchała wspólnym gromkim śmiechem. Takie sceny także uwielbiam.
     Ale najbardziej lubię Sama. Cała moja sympatia, jaką miałam, z jaką obejrzałam osiem filmów (do tej pory zagrał w osiemnastu filmach bądź mini-serialach), przepadła na rzecz miłości, która wstąpiła w me serce niczym pewna dama do nieba. Zakochałam się i wątpię, by coś miało to zmienić. 
     Ocena: 7/10

Strefa dobrych cytatów

     „- Mamo, jestem tutaj. Nie musisz mówić nad moją głową. Mózgu jeszcze mi nie sparaliżowało.

     „- Dlaczego do diabła próbujesz przemycić marchewkę na mój widelec?      Zerknęłam na talerz. [...]     - Co? Nic takiego nie robię.
     - Ależ robisz. Rozgniotłaś ją i próbowałaś schować pod sosem. Widziałem.”

   „- Co jeszcze przemycałaś mi w jedzeniu? Będziesz mi mówić, że mam otworzyć tunel, żeby lokomotywa mogła zawieźć rozgotowaną brukselkę do cholernej następnej stacji?
     Zastanowiłam się przez chwilę.
    - Nie - odrzekłam bez mrugnięcia okiem. - Ja mam tylko Pana Widelca. Pan Widelec nie wygląda jak pociąg.”

      „- Nowa koszula. Bardzo ci przeszkadza?
     - Nie. Wspominam o tym tylko dla zabawy.
     - Czy mamy w torbie jakieś nożyczki?
     - Nie wiem, Clark. Wierz albo nie, ale rzadko sam ją pakuję.”

      „- Mama mówi, że on jest naprawdę miły.
     - Bo jest.
     - I przystojny.
     - Uszkodzenie kręgosłupa nie znaczy, że człowiek zamienia się w Quasimodo.”

       „Po prostu żyj dobrze. Po prostu żyj.”

     
     Za egzemplarz dziękuję sobie.

czwartek, 7 lipca 2016

[Recenzja książki] Jessica Sorensen - "Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha"

Autor: Jessica Sorensen
Tłumacz: Ewa Helińska
Tytuł: Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha
Tytuł oryg.: The secret of Ella and Micha
Gatunek: New Adult
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 294


Opis:

Ella obawia się, że to, co starała się tak mocno ukryć znów ujrzy światło dzienne, tym bardziej, że Micha mieszka tuż obok. Jeśli spróbuje wywabić z ukrycia jej dawne ja, trudno będzie się mu oprzeć. Micha jest seksowny, pewny siebie i jak nikt inny potrafi trafić do serca Elli. Wie o niej wszystko, włącznie z najmroczniejszymi sekretami. Twardo postanawia odzyskać swoją najlepszą przyjaciółkę i dziewczynę, którą kocha. Bez względu na wszystko…


Miłość nie wybiera, miłość jest jak narkotyk, miłość to głupota robiona we dwoje. Internet huczy od miłosnych cytatów i trudno kogokolwiek za to winić. Wszyscy kochamy i wszyscy wiemy, co znaczy kochać. Być może nie jesteś jeszcze na etapie wielkiej miłości pozarodzinnej i czekasz ze zniecierpliwieniem na tego jedynego, czy tą jedyną. Może czytasz romanse i starasz sobie wyobrazić: jak to może wyglądać? Jedno jest pewne: nie zawsze wszystko wygląda tak jak w książce. 

Zazwyczaj nie czytuję romansów. Zawsze uważałam, że są do bólu schematyczne, czasem odrobinę odrealnione i naprawdę trudno znaleźć wśród nich prawdziwą perłę. Czy „Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha” jest właśnie tym ewenementem? Z przykrością muszę stwierdzić, że nie. 

           Tytułowych bohaterów poznajemy już w prologu, w emocjonującej scenie odbywającej się na moście. Po niej czułam się naprawdę zaintrygowana i zachęcona, wiązałam z tą lekturą wielkie nadzieje, ale po prologu wszystko się posypało. Lubię być zaskakiwana – i pozytywnie i negatywnie. Ella i Micha nie dostarczyli mi nawet najmniejszego elementu zaskoczenia – byli przewidywalni, czasem nawet trochę irytujący.

          Dwójka głównych bohaterów zna się już od dziecka, są najlepszymi przyjaciółmi, ale ten kluczowy dzień na moście wszystko rozwiązuje, bo po nim Ella znika na dobre z miasta. Wraca dopiero na wakacje, całkiem odmieniona – już nie jest silną dziewczyną, wywołującą wszędzie awantury i ubierającą się w punkowy sposób. Zdziwieni okoliczni przyrównują ją do tego, co my moglibyśmy nazwać „lafiryndą”. Co najmniej sześć razy mamy okazję zobaczyć zdanie: „Ella, co się z tobą stało?!”.

           Dlaczego nasza główna bohaterka uciekła? Jak sama wspomina – pragnie oderwać się od przeszłości, zostawić ją w tyle.  Wspomnienia z jej miasta i sam Micha jej w tym jednak przeszkadzają. Przyznaję, miała dosyć traumatyczne przeżycia, ale jak to się dzieje, że dramat jej przyjaciela, Michy, trafił do mnie w większym stopniu, a zdecydowanie mniej o nim mówiono w książce? 
         Ella mnie irytuje. Zachowuje się, jakby miała rozdwojenie jaźni i za wszelką cenę próbuje ukryć to, kim naprawdę jest. Motywuje to tym, że może przejąć po matce chorobę psychiczną, dlatego lepiej, żeby od wszystkiego uciekła. Chyba nawet dziecko ma świadomość tego, że od genetyki nie można uciec nawet, jeżeli zmienisz siebie od wewnątrz czy zewnątrz. To bardzo naiwne nastawianie. Cała książka toczy się wokół Elli, która patrzy tylko na to jak jest jej źle, a nie zwraca uwagi nawet na ojca, którego zostawiła na osiem miesięcy samemu sobie i który zapija się, płacząc za żoną (na szczęście ktoś jej w końcu to wygarnia). Jeżeli chodzi o dramaty, punkt przyznaję Michy, który nie pokazuje wszystkim wkoło, jaki to jest biedny i na dodatek wspiera swoją przyjaciółkę, odsuwając ją od własnego problemu. To jednak nie zmieni faktu, że jego postać jakoś szczególnie mnie nie zachwyciła. Autorka aż za bardzo starała się pokazać, że ocieka seksem. Podobało mi się jedynie to jak traktuje przyjaciół i swoją własną matkę.

            W całej książce było co najmniej pięć sytuacji, w których między dwójką głównych bohaterów mogło dojść do stosunku. Za każdym razem zaczyna się i kończy tak samo, po prostu dzieje się to w różnych miejscach i okolicznościach. Czytając tę opowieść, miałam ochotę krzyknąć: „przelećcie się w końcu, a nie denerwujecie ludzi!”. Potem tego pożałowałam, bo sama końcówka książki miała aż nadmiar scen erotycznych. 

           Tu tak naprawdę nie dzieje się nic ciekawego. Równie dobrze możesz wyjść na zewnątrz i przeżyć to samo co bohaterowie i obiecuję ci – nie będzie to wyjątkowe. 
        "Nie pozwól mi odejść..." to kolejny zwyczajny romans zapełniający czas. Nie jest zły i nie jest wspaniały, po prostu przeciętny. Dla fanów dobrych zakończeń. Czyta się go szybko i lekko. Plus dla autorki za naturalne dialogi. Rozmowy pomiędzy bohaterami, które miały być śmieszne, były śmieszne. Mimo fabuły, jesteś trzymany w niepewności i chcesz się dowiedzieć czegoś więcej o przeszłości bohaterów. Między wątkami autorka przepływa dosyć sprawnie. 

       Uwielbiam postacie poboczne. Uważam, że bez nich książka byłaby po prostu niewarta uwagi. Przyjaciółka Elli – Lila, przyjaciel Michy – Ethan, czy brat Elli – Dean. Wielki plus za okładkę – jest prosta, ale piękna. Samo zakończenie jest nawet przyjemne. Nie powstrzymałam się od uśmiechu.

           Do książki wkrada się trochę rzeczy przeczących logice. Np. nasza główna bohaterka nie patrzy od ośmiu miesięcy w lustro i zakrywa wszystkie swoimi rysunkami. W takim razie pytanie: jak się maluje? Na oślep? Nie da się. Sama się maluję, wiem, że się nie da, w przeciwnym razie zafundujesz sobie cios krytyczny w samo oko. Na początku jest też wspomniane, że Ella nie przepada za przyjacielem Michy – Ethanem. Późniejsze opisy przeczą temu stwierdzeniu. Przede wszystkim chłopak uratował jej matkę. Ciągle ją od czegoś ratuje i jako jedyny wygarnia jej błędy. Ani razu nie pokazali, że za sobą nie przepadają. Pojawia się nawet wzmianka, że dawniej często spędzali czas w trójkę, więc… dlaczego miałaby go nie lubić? Jeżeli mówiła wszystkim to, co myśli to chyba powiedziałaby Ethanowi, że nie chce się z nim widywać, bo go nie lubi? 
         W książce pojawiają się drobne błędy, np. „zagryzam wagę”, a nie „zagryzam wargę”, ale nie są częste, więc nie rażą zbytnio w oczy.

      Jessica Sorensen zasłynęła z serii: „Przypadki Callie i Kaydena”. Również mam ją w swojej biblioteczce, bo chciałam te dwie książki porównać. Co prawda niepotrzebnie starałam się je czytać na raz, bo Callie myliła mi się z Ellą, poza tym model pisania z dwóch perspektyw zaznaczonych imieniem bohaterów był taki sam, ale... to się wytnie. 



         „Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha” to książka na zabicie czasu. Jakbyś jej nie przeczytał – niczego byś nie stracił, bo jest o wiele więcej ciekawszych i bogatszych w treść tworów. Jednak na gorszy dzień i „odmóżdżenie” jest dobra. Może spodobać się nastolatkom, które nie przeżyły jeszcze fascynacji pierwszą miłością.


OCENA: 4/10

SadisticWriter


STREFA (zboczonych) CYTATÓW:


„– Tak, ale to nie twój typ.

– Wszystkie są w moim typie. Poza tym mogłaby zostać striptizerką, a one są zdecydowanie w moim typie”


„– Wiesz, że wtargnięcie do cudzego domu bez pozwolenia jest nielegalne – odpowiadam z zamkniętymi oczami. – A zakradnięcie się do czyjegoś łóżka to już czyn zboczeńca.

– Nie wtargnąłem. Wpadłem.”


„– Micha, do cholery, postaw mnie na ziemi!

Ignoruję ją i wychodzę tylnymi drzwiami. Idąc podjazdem myślę o tym, żeby ją złapać za tyłek, tylko dlatego że mogę. Boję się jednak, że mogłaby mnie ugryźć… choć nie brzmi to tak źle.”



Za książkę dziękuję...




poniedziałek, 4 lipca 2016

Zniewolone przybywają!

Urwałyśmy się z książek – każda z innej, niektóre nawet z filmów. Próbowałyśmy uciec od treści, ale bez skutku, śledzi nas nawet w tym świecie. Poddałyśmy się losowi i spoczęłyśmy w Instytucie Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa, na co dzień walcząc o przetrwanie, by nie zginąć wśród treści. Przybyła nas piątka, nazwałyśmy się Niewolnicami Informacji, łamane przez Zniewolone Treścią.