wtorek, 30 sierpnia 2016

[Recenzja] Andrzej Stasiuk - "Mury Hebronu"

Autor: Andrzej Stasiuk 
Tytuł: Mury Hebronu
Gatunek: Literatura więzienna
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 152

Opis: Debiut, który przyniósł autorowi popularność wśród czytelników i uznanie krytyki. Alegoryczna opowieść, zbudowana na indywidualnym doświadczeniu, jest wizją człowieka zamkniętego w mentalnym więzieniu budowanym przez autora z naturalistycznym zapamiętaniem. Tytułowe mury symbolizują paradoksalnie szczelinę - możliwość ucieczki do biblijnego miasta - interpretacyjnego klucza. Ruch po klaustrofobicznej przestrzeni celi, ale i własnego ciała, zdobywa tu nowy wymiar jako podróż metafizyczna, niosąca ze sobą nadzieję oczyszczenia.

Nie ukrywam, że w książce nie tylko historia jest dla mnie ważna. Lubię lepki miód na moje oczy w postaci naprawdę dobrej narracji. Im więcej trzeba myśleć nad słowem, tym dla mnie lepiej. Jak już wspomniałam w mini recenzji książki polskiej, uwielbiam Pilcha za jego nietuzinkowy styl. Są jednak książki, które tego stylu nie potrzebują, a co więcej: kwieciste zwroty są po prostu niewskazane.
Wybujałe opisy mogłyby zaburzyć realność, którą autor chce nam przedstawić za pomocą fikcji literackiej. Językoznawcy mówią o tzw. rozczłonkowaniu języka, czyli m.in. o tym, że formę dobieramy do treści.  Literatura więzienna(zresztą podobnie jak literatura wojenna) wymaga prostoty. Język mówiony. Czytamy słysząc, jakby ktoś był obok, jakby to wcale nie była książka tylko pamiętnik. I to wcale nie uwłacza dziełowi, nadal jest ono dobre pod względem literackim. Takie są właśnie „Mury Hebronu”. Szczerze mówiąc nie wiem, czy w przypadku tej powieści mamy do czynienia z paktem autobiograficznym(pisarz zawiera pakt z czytelnikiem „sprzedając” mu swoje wspomnienia), czy podobnie jak w przypadku „Ferdydurke”, bohater to alter ego autora.  Co prawda Stasiuk spędził trochę czasu w więzieniu, ale czy odwzorował dokładnie to, co przeżył?
O książce dowiedziałam się na zajęciach z literatury polskiej. Prowadząca wspomniała o niej, gdy omawialiśmy „Lubiewo”(poruszała problem homoseksualności, płciowości). Był tam wątek, w którym heteroseksualni mężczyźni uprawiali seks z „ciotami”. W celi opisywanej przez Stasiuka więźniowie różnorako radzili sobie ze zaspakajaniem potrzeb seksualnych. Najczęściej dobierali się w „pary”. Walczyli jednak o to, żeby pozostać w bezpiecznej dla nich pozycji. Mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli. Absurdalne podziały na „ciotę z wyboru” i „ciotę z musu”. Pojawił się też wątek, który być może znacie już z opowiadania Kinga – „Skazani na Shawshank”. Tam jeden z głównych bohaterów ponad 30 lat czekał na wolność, a gdy już w końcu się jej doczekał, robił wszystko by ponownie wrócić do celi. Na początku robił to podświadomie, ale z czasem przyznał, że tak naprawdę pragnie wrócić do celi. Otóż, przyzwyczaił się do więzienia, wolność nie była mu potrzebna. Nie potrafił w niej żyć na nowo. Przesiąknął zapachem krat. Bohaterzy „Murów Hebronu” mieli podobne odczucia. Chcieli wyjść, zmienić się, a potem i tak wracali na stare śmieci. Prócz tego jest tam także mowa o napiętnowaniu więźnia. Każdy występek, każdy zły uczynek to wyłącznie wina notowanego. Okazuje się, że jedynym dowodem na rzekomy grzech jest życiorys więźnia zapisany w aktach.
Pojawiają się też wątki miłosne (ale nie są to miłostki rodem ze „Zmierzchu”). Stasiuk próbuje zobrazować relacje więźniów z kobietami (matkami, kochankami, czasem mniej lub bardziej naiwnymi).  Tak jak u Pilcha możemy dogłębnie poznać alkoholika, tak u Stasiuka możemy wnikliwie zaznajomić się z umysłem więźnia. Jest to powieść przygnębiająca, smutna, ale genialna w swej prostocie.

Ocena: 8/10

sobota, 27 sierpnia 2016

[BOOK TOUR] Lindsey Stirling, Brooke S. Passey - "Jedyny pirat na imprezie"

Autor: Lindsey Stirling, Brooke S. Passey
Tłumaczenie: Jerzy Bandel
Tytuł: Jedyny pirat na imprezie
Tytuł oryginalny:  The Only Pirate at the Party
Gatunek: biografia/autobiografia/pamiętnik
Rok wydania:  2016
Wydawnictwo: Feeria Young                       
Ilość stron: 296


     Opis: Skrzący się energią i humorem pamiętnik odzwierciedla niezwykłą drogę życiową skrzypaczki i jej wytrwałość w dążeniu do celu. Właśnie swojej determinacji, niezależności w podejmowaniu decyzji i wyjątkowemu entuzjazmowi Lindsey Stirling zawdzięcza realizację życiowej pasji i... swoją pozycję najlepszej youtuberki 2015 roku według rankingu Forbesa.
     Ta wciągająca opowieść jest świadectwem tego, że nie ma jednej recepty na sukce i niezależnie od tego, co mówią inni, czasami dobrze jest być jedynym piratem na imprezie!

     Nie jestem fanką wszelkich (auto)biografii, wolę światy wykreowane. Nie jestem fanką muzyki elektronicznej, wolę posłuchać rocka. Ale mimo tego biłam się z myślami, kiedy dowiedziałam się, że zaprzyjaźnione Bluszczowe Recenzje organizują swój pierwszy BookTour właśnie z tą książką. Wahałam się, czy zgłosić swój udział, namówiła mnie do tego #Ivy z BR, za co dziękuję! Bo wiem, że było warto.
     Codziennie przechodząc obok kiosków, napotykamy wzrokiem okładki kolorowej, plotkarskiej prasy, w której aż huczy od tego, kto z kim, gdzie, za ile, dlaczego. Pewnie wielu z Was wzdycha, kiedy usłyszy kolejną pogłoskę na temat jakieś gwiazdy. Człowiek myśli sobie wtedy: "Skąd ten zachwyt? Przecież ta gwiazdka ma sławę za nicnierobienie! Trafiła jakoś do show-biznesu i się tam cudem utrzymuje, gwiazdorząc". A jeśli powiem, że tak nie jest? Że tak zwana gwiazda to zwyczajna dziewczyna jak ja i Ty, która po prostu, dzięki pomocy wspaniałych ludzi, wykorzystała okazję i teraz z niej czerpie? Uwierzysz mi?
     Lindsey Stirling. Rocznik '86. Nazwisko, jak i muzyka, którą wykonuje, są mi znane. Dziewczynie rewelacyjnie gra na skrzypcach i do tego tańczy podczas grania. Mogłabym powiedzieć, że po prostu ma talent, a do tego pewnie długo pracowała, by pogodzić dwie czynności. "Jedyny pirat na imprezie" pokazuje, że pomyliłam się w osądzie, jaki miałam, przed zapoznaniem się z tą biografią. Myślałam, że dziewczyna miała szczęście, bez problemu trafiła do amerykańskiego Mam talent! i stała się popularna. Jednak jest droga nie była prosta, o czym mówi książka, którą pochłania się niczym powietrze. Dlaczego tak myślę?
     Język! Prosty, zrozumiały. Może brzmi to odrobinę jak sprawozdanie z dotychczasowego życia, ale czy pamiętniki nie mają takiej formy? Początkowo przez głowę może przemknąć myśl typu to nie dla mnie, nie potrzebuję do szczęścia znać szczegółów z jej dzieciństwa, ale za chwilę pojawia się ciekawość. Skoro opowieść Lindsey jest chronologiczna, fakty nie powinny się mieszać, więc coś z tej historii wyniosę poza bólem głowy.
     Co mnie urzekło? Poczucie humoru nadawane niektórym kwestiom. Lindsey opowiada o swoim życiu z pewną dozą komizmu, który pojawił się faktycznie podczas wydarzeń, a ona chciała tę dawkę zachować. Uśmiechałam się podczas lektury wielokrotnie, z czasem zaczęłam chłonąć kolejne słowa, a nawet przeskoczyłam sto stron, by poznać kolejne informacje z jej życia. Wciągnęłam się w czytanie, bo poczułam się, jakbym była koleżanką panny Stirling, nie jakąś tam dwudziestokilkulatką z Polski, o której Lindsey nie ma pojęcia. Autorka podzieliła się swoimi wspomnieniami, nie zapominając o tym, jakie miała problemy - zaburzenia odżywiania - jak bardzo wpływały one na jej relacje z najbliższymi. Ukazała, że i ona ma ochotę schować się przed światem, że czasami i jej coś może w życiu nie wyjść. Że jest ludzka jak każdy z nas. Cieszę się, że nie pojawiło się idealizowanie własnej osoby, bo chybabym rzuciła książkę w kąt i napisała do #Ivy, że nagle rezygnuję z udziału, a "Jedynego..." prześlę jak najszybciej pocztą i może jeszcze dopłacę, bym nigdy nie widziała jej (książki, nie #Ivy) więcej na własne oczy.
     Co jeszcze przypadło mi do gustu? Śmieszne momenty z życia, o których Lindsey nie boi się wspominać. Jak każdemu zdarza jej się kogoś pomylić (nawet jeśli chodzi o Fifth Harmony), ma swoje upodobania (ja też nie jestem fanką nutelli!) i małe dziwactwa. To uczyniło ją w książce osobą, którą chętnie bym poznała. I choć to raczej nie jest możliwe, to pomarzyć mogę.
     Jedynym, co może psuć wrażenia po naprawdę ciekawej lekturze, jest polska korekta. Nie wiem, czy to jakieś zboczenie z mojej strony, ale jestem uczulona - bardzo! - na zły zapis wszelkich dialogów, mam wtedy ochotę wziąć swoją ukochaną pomarańczową książkę i je poprawiać (nawet byłam skłonna to zrobić, ale się powstrzymałam - lepsze było zaznaczenie momentu o jagodach). Wiem, że korektorzy nie mają za wiele czasu na sprawdzanie prac, ale odrobinę więcej skupienia przy tym i nie będę miała uwag.



     Podsumowując: Polecam każdemu zapoznać się z biografią dziewczyny, która włożyła serce w pracę i w efekcie stała się Kimś, pozostając przy tym zwykłą Amerykanką, która miewa problemy, myli się i kocha to, co robi. Lindsey pokazuje, że niczym się od nas nie różni, jedynie wykorzystuje chwilę. Mam ochotę wykrzyknąć: "Chwilo, trwaj jak najdłużej dla Lindsey!". Polubiłam ją i z chęcią uścisnęłabym jej dłoń. Może kiedyś?

Ocena: 6,5/10

Dziękuję Bluszczowe Recenzje za egzemplarz 
i możliwość udziału w BookTour.

     Strefa dobrych cytatów

     "Chcę spędzać więcej czasu, żyjąc teraźniejszością. Tylko ona istnieje naprawdę. Jeżeli będę zbytnio zajmować się rozpamiętywaniem przeszłości albo planowaniem przyszłości, jakieś wspaniałe momenty mogą mi uciec, zanim zdążę je przeżyć. Nie chcę później oglądać się za siebie i widzieć, że przeszły mi koło nosa."

     "Zawsze znajdzie się ktoś, kto mi mówi, żebym „zwolniła”. Czy to chodzi o jazdę samochodem, mówienie, czy życie, to słowo cały czas wisi mi nad głową. Czasem ustępuję, ale jakiś głos szepcze mi do ucha: „Hej, zwolnisz, jak umrzesz, na razie jest czas, żeby przyśpieszyć!” Ten głos zawsze ma rację."

     "Demon chce, byśmy uwierzyli, że jesteśmy zbyt słabi, zbyt smutni, że jest za późno, ale to przeklęty kłamca, więc nie powinniście wierzyć w ani jedno jego słowo."

środa, 24 sierpnia 2016

#czytamcopolskie czyli 4 mini recenzje polskich książek!

Witajcie! Dzisiaj wszystkie Zniewolone Treścią łączą się w jednym poście po to, aby przekonać Was do czytania polskich książek! Każda z nas napisała krótką zachętę do zapoznania się z powieścią, która poruszyła nasze serca, a pochodzi z naszego ojczystego kraju. Tym samym chcemy Was zachęcić do tego, aby czytać polską literaturę! Bo uwierzcie, w książkowym przemyśle nie tylko dzieła zagraniczne są na wysoką skalę. Udowodnimy Wam to! Już dziś wyrzućcie z głowy wszystkie marne, polskie lektury! Bo przecież życie to nie tylko szkoła.
Udział w akcji zawdzięczamy Isabelle z bloga HeavyBooks. Cieszymy się, że możemy się przyczynić do rozpowszechnienia polskiej literatury. Przy okazji pozdrawiamy i gratulujemy pomysłu oraz włożonej w jego wykonanie pracy!

SadisticWriter


Agnieszka Grzelak - "Herbata szczęścia"
Zawsze wierzyłam w to, że gdzieś w Polsce, w bibliotece lub księgarni, kryje się właściwa książka napisana w moim rodowitym języku. Taka specjalnie dla mnie. Do tej pory wszystkie moje próby były nieudane, ale w końcu trafiłam na coś lekkiego, fantastycznego i… w moim guście. Mowa tutaj o „Herbacie szczęścia” od pani Agnieszki Grzelak. Zawsze się zastanawiałam, jak to w ogóle możliwe, stworzyć tak barwną opowieść! Chodzi mi o te wszystkie kolory, które wręcz wylewały się ze stron książki za sprawą opisów. To tęcza sama w sobie i nie chodzi mi tu tylko o okładkę, która jest wręcz genialna – to ona wraz z tytułem (uwielbiam herbatę!) zwróciły najpierw moją uwagę na targach książek we Wrocławiu. Wydaje mi się, że to malarskie hobby pani Grzelak uczyniło tę książkę kolorową.
      Pomysł był ciekawy, bo oto mamy Szklarkę z Wyspy Sierot (nie zna swojego prawdziwego imienia), która została wychowana na chłodną i bezuczuciową kobietę. Jak się jednak szybko okazało – każda bryła lodu może zostać roztopiona miłością. Szklarka ma za zadanie namalować na szkle... herbatę szczęścia, tylko jak ma to zrobić, skoro nigdzie nie można jej znaleźć, a jej istnienie to po prostu... legenda?
        Powieść ma w sobie nutkę tajemnicy, magii i dużą dozę miłości, która mnie poruszyła, może chwilami nie zaskakuje nieprzewidywalnością, ale czyta się ją naprawdę miło i szybko. Rzadko się zdarza, żeby któryś z bohaterów mnie nie irytował, a tu… wszystkich pokochałam. „Herbata szczęścia” rozpoczyna cykl o nazwie „Blask Coredo”. Czuję, że w moje rączki trafi niedługo druga część serii!  

Cleo M. Cullen


Jakub Żulczyk - "Zmorojewo"
Nie jestem fanką polskiej literatury. To możliwie wina szkolnych lektur, które odrobinę obrzydziły mi dzieła naszych najlepszych pisarzy. Mimo tego w tym roku postanowiłam się przełamać i dać szansę polskiej fantastyce. Trafiło na Jakuba Żulczyka i "Zmorojewo".
      Nie żałuję tej decyzji. Zostałam porwana przez świat, gdzie nasza rzeczywistość istnieje równocześnie z tą o wiele starszą, gdzie Zło jest prawdziwie złe i właśnie budzi się do życia na nowo. Wartka akcja, dobre i naturalne sceny - nawet te makabryczne - barwne postaci i emocje, które pojawiają się podczas lektury. Nie mogłam oderwać się od kolejnych stron i gdybym nie miała tyle na głowie, połknęłabym ją w trzy dni. Nawet Tytus, główny bohater, typowy nerd, zdobył moją sympatię, a jej zazwyczaj wiele dla postaci nie mam. Jeśli chcecie poczuć magię i oddech zła na karku, poznać pewną legendę, liczycie na ciekawy język i akcję, gorąco polecam! Pan Żulczyk mnie nie zawiódł, Was również nie powinien.

Franklin

„Pod mocnym aniołem” Jerzy Pilch
Tytuł większość(choć może się mylę) kojarzy dzięki adaptacji w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. To jedna z tych książek, które chciałam poznać po wcześniejszym seansie filmowym. Uwielbiam filmy Smarzowskiego, więc kiedy dowiedziałam się o jego nowym dziele bardzo się ucieszyłam. Film zafrapował mnie na tyle, że postanowiłam sięgnąć po pierwowzór. Wiedziałam, że literackie dziecko Pilcha będzie znacznie różniło się od pociechy Smarzowskiego. To nie kwestia intuicji, tylko po prostu przeczucia, które zapewne nie kłębiłoby mi się w głowie, gdyby nie wcześniejsze chwile z dziełami Pana Wojciecha. I tak zaczęła się moja przygoda z Pilchem. Pierwsze co zauważyłam to, to że autor ceni formę, i że czasami substancja może wydawać się drugorzędna. Początkowo nawet uznałam to za wadę, bo jak kiedyś powiedział Szczepan Twardoch liczy się przede wszystkim historia! Nie mniej jak się później okazało pojawiła się również fabuła. Utwierdziłam się w przekonaniu, że film to połączenie potencjału obu twórców. Głównym bohaterem jest Jerzy(alter ego Pilcha). Jak się zapewne domyślacie, albo już wiecie, miał on problemy z alkoholem. Wiemy, że był człowiekiem inteligentnym, oczytanym, nie narzekał na powodzenie u kobiet… Wiemy, co czuł, gdy pił i czego nie czuł, gdy był trzeźwy. Absurdalny realizm, może to paradoksalne stwierdzenie, ale właśnie tak określiłabym twórczość Pilcha. Przewrotność, humor i prawda ujawniona w nieoczywisty sposób. Sam Pilch również był alkoholikiem, stąd tak pięknie oddany realizm duszy chorego.  „Pod mocnym aniołem” to nazwa knajpy, do której Jerzy udawał się tuż po odwyku. Jednak moim zdaniem jest także drugie dno tego tytułu, którego może się domyślacie. (jeśli nie, tym bardziej zapraszam). Uważam, że warto sięgnąć nie tylko po tę książkę, ale w ogóle po twórczość tego autora. Szczególnie polecam fanom Kundery. Forma jako piękno samo w sobie i substancja jako dodatek, który cieszy równie mocno. 


Paula


JAK POWIETRZE – Agata Czykierda-Grabowska

„Cudze chwalicie, swego nie znacie!”- powiedzenie jakże trafne, jeśli chodzi o polską literaturę. Mimo przeświadczenia o cudowności zagranicznych dzieł, warto pochwalić nasze, polskie. Agata Czykierda-Grabowska stworzyła historię może i banalną, ale wyjątkową zarazem. Ukazała polskie realia, osadzając akcję książki w Warszawie. Następuje zderzenie dwóch światów – dwie pokrzywdzone przez los osoby, jedna miłość. Ona z dobrego, bogatego domu, tkwi w toksycznym związku. On z Warszawskiej Pragi, z patologicznej rodziny, utrzymuje swoje rodzeństwo.  Jedne wydarzenia sprawiło, że dwa skrajne światy się połączyły, tworząc coś pięknego. Czyta się ją przyjemnie, trzyma w napięciu. Pomimo przeciwności, młodzi potrafią się zjednać. Wielokrotnie pokazują, że miłość przezwycięża wszystko. Idealna powieść dla tych młodszych jak i starszych.  Uczy i ukazuje oblicza prawdziwej miłości. Idealna na każdą pogodę i porę roku. Po prostu nie możesz przejść obok niej obojętnie. PAMIĘTAJ: Nasze nie znaczy gorsze! Polecam.

niedziela, 21 sierpnia 2016

[Recenzja filmu] Legion samobójców

Tytuł: Legion samobójców
Tytuł org.: Suicide squad
Reżyseria: David Ayer                           
Gatunek: Akcja
Premiera: 5 sierpnia 2016 (Polska), 3 sierpnia 2016 (świat)
Czas trwania: 2 godz. i 3 min.

Opis: Jak dobrze jest być złym… Zbierz drużynę pełną najgroźniejszych na świecie złoczyńców, zapewnij im najlepsze uzbrojenie jakim dysponuje rząd i wyślij ich na misję pokonania tajemniczej niezniszczalnej jednostki. Agentka amerykańskiego wywiadu, Amanda Waller z takim właśnie planem zakłada potajemną grupę zrzeszającą przeróżne, choć równie nikczemne postaci, które nie mają nic do stracenia. Co jednak zrobią, gdy w końcu zorientują się, że zostali wybrani nie po to, by zwyciężyć lecz po to, by obwinić ich za nieuchronną porażkę? Zjednoczą się w walce o życie, czy zdecydują się radzić sobie na własną rękę?
[źródło: http://naekranie.pl]

Legion Samobójców promowany był jako najlepszy film DC, jaki wychodzi w tym roku. Po kiepskim "Batman vs Superman" przynajmniej jedna z nas naprawdę miała nadzieję, że reklama nie kłamie i opowieść o antybohaterach porwie ją do świata zła. Czy tak się stało? Czytajcie dalej.

                Na film wybrałyśmy się wspólnie z Cleo 12 sierpnia. Trzeba podkreślić to, że każda z nas patrzyła na niego inaczej – Cleo raczej z perspektywy kinomaniaka z większą znajomością superbohaterów (czy też jak w tym przypadku: antybohaterów), SadisticWriter z perspektywy kogoś, kto zazwyczaj filmów nie ogląda, a przy pojedynczym seansie po prostu liczy na dobrą zabawę. Choć nasze opinie delikatnie się różnią, to jednak w niektórych sprawach się zgadzałyśmy. Może zacznijmy w takim razie od postaci! Co o nich sądzisz, Cleo?

Początek zarysowania postaci, przedstawienie ich za pomocą krótkich scen i kartotek bardzo przypadło mi do gustu. Można było ocenić, z jak różnymi osobami mamy do czynienia i za to twórcy otrzymują plus. Jednak nie do końca dobrze rozegrali sprawę ich roli w całym filmie. Rozumiem, że na kimś należało się skupić, by pokazać dość logiczną historię, jednak przez długi czas zapominano o innych postaciach, nie skorzystano z ich potencjału.
           Do gustu przypadł mi El Diablo, głównie dlatego, że miał własne zasady i trudną przeszłość, nie był typowym antybohaterem. Za to postać dr June Moone - Enchantress w wykonaniu Cary Delevigne to dla mnie lekka porażka. Brak odpowiedniej mimiki, wydawało mi się, że Wiedźma nie jest potężna, tylko przerażona. Zabrakło tego mroku, który charakteryzuje Enchantress na arenie gwiazd DC. A jakie jest twoje zdanie?

               W wielu kwestiach muszę się z tobą zgodzić! El Diablo był cudowny i uważam, że zbyt mało poświęcono mu uwagi. Zważając na ostatni wątek z jego udziałem, chyba powinni o nim opowiedzieć trochę więcej. Jeżeli mówimy już o ulubionych postaciach… Całym sercem byłam za Deadshotem! Uważam, że Will Smith rozprawił się z nim znakomicie. Jestem też cichą fanką Killer Croca, który choć nie wypowiedział zbyt wielu kwestii, to jednak każdy jego tekst sprawiał, że leżałam ze śmiechu nie tylko ja, ale i cała sala. Margot Robbie również świetnie rozprawiła się z graną przez siebie postacią; dzięki niej jeszcze bardziej pokochałam Harley!
A co sądzisz o Jokerze? To już kolejna jego odsłona z nowym aktorem.

Jared Leto jako Joker, bodajże najbarwniejsza postać DC, nie zachwycił mnie. Oczywiście, śmiech miał świetny, ale czasami odnosiłam wrażenie, że odwala jakiś teatrzyk, w którym jest jedynym aktorem, reżyserem i scenarzystą. Brakowało mi w nim ikry.
Will Smith pokazał, że nadal potrafi grać, choć miejscami przypominał mi siebie za czasów "Jestem legendą". Ale to moje zdanie.
O tak, Margot jako Harley Quinn zdobyła ten film. Podejrzewam, że to dla niej wiele osób poszło do kina. Sadistic, a co sądzisz o wątku Jokera i Harley? Uważasz, że odpowiednio pokazano historię ich relacji?

Obojętnie co bym słyszała – a opinie na temat przedstawienia ich historii raczej skłaniały się do tych gorszych, ponieważ komiksy są raczej... mniej romantyczne, czasem nawet brutalne – muszę przyznać, że wątek Jokera i Harley bardzo mi się podobał! Idealnie został wpleciony w całość filmu. Dla mnie ich związek to taka… parodia prawdziwej miłości. Znakomita parodia. Na pewno pomysł był oryginalny, a i uroku nie mogę mu odmówić. Na dodatek ta chemia pomiędzy Jaredem a Margot. Pasowali do siebie. Też tak uważasz?

O tak, pasowali do siebie i to w filmie było widać. Dobrze ukazano, jak zakochanie się w psychopacie zmieniło Harley, która była przecież jego psychiatrą. Pokazano, jak bardzo jedna osoba może świadomie lub nie zmanipulować drugiego człowieka i zmienić go w jego przeciwieństwo, namieszać w głowie. Kochali się, a ich ześwirowanie nadawało klimatu całemu filmowi.
A co powiesz o Amandzie Waller? Nie była prostą postacią, a właściwie to chyba ona obok dr Moone popsuła mi najwięcej krwi podczas seansu.

                Zgadzam się. Jej pojawienie się pod koniec filmu to było moje jedyne zaskoczenie podczas całego seansu. Myślałam, że będzie trochę bardziej łaskawa dla naszych antybohaterów, którzy ocalili przecież świat, ale… wredna baba to wredna baba. Amanda pokazała, że jest bezwzględną kobietą, która dojdzie po trupach do celu, dlatego warto zostać do samego końca w kinie i poczekać na scenę po napisach! Ktoś ją lekko uświadamia o pewnych sprawach (choć wątpię, że w ogóle pomogło).

                Amanda. Wiedziałam, że będzie zołzą  czytałam co nieco przed wypadem do kina  ale muszę przyznać, że Viola Davis była znakomita w tej roli. Sam jej ton powodował u mnie dreszcze, a to jak potrafiła sugestią wpływać na innych, jakie intrygi tworzyła – mistrzostwo! Obok El Diablo to druga postać, która zdobyła moją sympatię i którą chcę obejrzeć w drugiej odsłonie Suicide Squad.

                O, tak! Tu również muszę się z tobą zgodzić!
Skoro porozmawiałyśmy sobie trochę o postaciach, może czas na fabułę? Jak widzisz cały przebieg historii?

Dość porządnie napisany scenariusz, sceny przechodzą z jednej w drugą bez większych niedomówień, choć nie powiem, że ich nie ma. Miejscami odnosiłam wrażenie, że coś jest pominięte, umknęło lub zostało powiedziane poza kadrem. Ale jest konsekwentnie, choć czasami absurdalnie.

Też tak uważam. Mogłabym jedynie dodać, że zakończenie mnie nie zafascynowało i można by to było przedstawić w inny sposób. Do tego te typowe dla filmów akcji i filmów o bohaterach zbiegi okoliczności  i małe cuda (tudzież: absurd). Wszyscy się rozbiliśmy jak spadaliśmy z nieba, ale nikomu nic się nie stało! Nie możemy załatwić wroga własnymi mocami i siłą, ale bomba na pewno go rozwali! Ej, wycofajcie się, bo nie dacie sobie z nimi rady, ok, tylko sobie przez moment pocelujemy w nich lufą, żeby NIE zwrócili na nas uwagi. Oprócz tego… czy ktokolwiek zauważył tak mało istotną rzecz, że długość włosów Harley nagle się zmienia? Tak, wiem, uwielbiam czepiać się szczegółów.

To właśnie miałam na myśli, mówiąc o absurdzie  przecież nierzeczywistym jest, by ocaleć z wypadku, gdzie to helikopter spada z wysokości na asfalt i dodatkowo się zapala. Typowe dla Hollywoodu: bycie niezniszczalnym. Poza tym rozwaliło mnie, że nikt nie przeładowuje broni ani nie uzupełnia magazynku w czasie walki. Naprawdę macie tak niesamowitą broń, która sama sobie tworzy pociski? Pogratulować.

No, dobrze, skoro już jesteśmy przy Hollywoodzie to co powiesz na temat efektów specjalnych? Zaskakujące? Czy może mniej?

Zdecydowanie nie. Widziałam w swoim życiu dość filmów, by spodziewać się, jak przedstawione zostaną sceny walki. Czasami miałam ochotę szepnąć Ci do ucha: „A tutaj mamy pięknie wykorzystane liny” lub wspomnieć o wykorzystaniu blue boxa, ale wtedy w ogóle pozostali oglądający zaczęliby na mnie „cichać”.

Pewnie bardzo bym się ucieszyła na takie komentarze! Podczas trwania seansu miałyśmy naprawdę wiele uwag, szkoda, że ich nigdzie nie zapisałyśmy!
Skoro zabrnęłyśmy już tak daleko, to chyba czas na podsumowanie. Z perspektywy osoby, której hobby nie jest oglądanie filmów – Suicide Squad wypadło całkiem nieźle, to była dla mnie przyjemna przygoda – po raz pierwszy wybrałam się na ten sam film dwa razy i za każdym razem było tak samo miło. Było kilka niedociągnięć, irytujących lub niepasujących postaci (po co tam była Katana, skoro nic nie wniosła?), hollywoodzkich efektów, ale koniec końców film wypadł dla mnie świetnie. Wielki plus za postacie, wątek Jokera i Harley oraz humor! Minus za przedstawienie niektórych historii postaci – ale tylko mały, bo przecież trudno jest ogarnąć tyle osób naraz w dwu godzinnym filmie! No i zakończenie – mogłoby być lepsze.

Z punktu widzenia osoby, która ogląda setkę niewidzianych wcześniej filmów rocznie – był potencjał, który nie do końca został wykorzystany. Pomimo kilku uwag, polecę Legion Samobójców każdemu, kto chce poznać ten komiksowy świat. Dobry humor, wartka akcja, no i źli bohaterowie  czy potrzeba czegoś więcej?

Ocena Cleo M. Cullen: 6/10
Ocena SadisticWriter: 8/10

czwartek, 18 sierpnia 2016

[Recenzja książki] Wanda Szymanowska - " Lardżelka"


Autor: Wanda Szymanowska
Tytuł: Lardżelka
Gatunek: literatura współczesna 
Wydawnictwo: Białe pióro
Ilość stron: 126

Opis: "Lardżelka", to wspaniała powieść oparta na faktach, a odpowiadająca na pytanie: jak efektywnie schudnąć bez wyrzeczeń.  Zofia swoje stresy "zajada" słodyczami. Efekt? 70 kg nadwagi. Pewnego dnia, kiedy mąż porównuje ją do balii, kobieta nie wytrzymuje napięcia i postanawia coś zmienić. Powieść zawiera praktyczne rady, przestrzega przed efektem jo-jo. Proponuje rozwiązania jak temu zapobiec.

Eksperci prowadzący badania nad otyłością wśród społeczeństwa, dokonali szokującego odkrycia. Mianowicie w dzisiejszych czasach, otyłość nie jest już problemem tylko wśród dorosłych ludzi, lecz dotyka również dzieci.  Warto się zastanowić jaki jest tego powód.  Alternatywą dla żywności spożywanej w ciągu dnia stały się gotowe produkty. Otyłość stała się chorobą cywilizacyjną, za sprawą zwiększającej się dramatycznie liczby osób z dodatkowymi kilogramami.
Co sądzi na temat otyłości bohaterka „Lardżelki”?  Kiedy to Zosia przygotowywała się do balu sylwestrowego, zamiast komplementu usłyszała bardzo przykre słowa na temat jej wyglądu. Zabolało ją tak bardzo, że postanowiła zrezygnować z pójścia na imprezę. Stoczyła prawdziwą walkę o lepszy wygląd jak i samopoczucie, które nie było najlepsze.  Kiedy upadasz, pamiętaj by wstać i dalej walczyć. Czy Zosia osiągnie to co sobie zamarzyła? Tytuł „Lardżelka” jest nazwą ośrodka dla osób z otyłością. Główna bohaterka stała się jedną z pensjonariuszek tego miejsca. O tym co spotkała Zosia w ośrodku musicie przekonać się sami.
Książka obnaża przykrą prawdę, w jaki sposób osoby z nadwyżką kilogramów są spostrzegane przez społeczeństwo. Na rynku księgarskim istnieje dużo tego typy książek, jednak jej specyficzny charakter, pozwala się wzbić na wyżyny wśród innych poradników.  Jest dosyć przyjemna w czytaniu.  W całości skupia się na problemie nadwagi, dlatego też dla niektórych osób może to być nudzące. Autorka wyszła temu naprzeciw i ubarwiła powieść humorem.
Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, nie spodziewałam się takiego rozwoju akcji.  Byłam nastawiona do niej sceptycznie, ponieważ istnieje wiele takich produkcji na rynku, ale w miarę ubywania kartek podobała mi się coraz bardziej. Bez względu na to czy jesteś chudy, czy masz nadmiar kilogramów, tę książkę musisz przeczytać. Dodatkowo zawiera ona zdrowe przepisy, przemyślenia, porady.
„Lardżelka” może być odbierana różnie.Osoby otyłe znajdą tutaj mnóstwo ciepłych słów, wsparcia. Może być ona motorem napędzającym do działania. Chociaż walka z nadmiarem kilogramów jest trudna, warto ją podjąć. Bo chyba nie ma nic lepszego niż zdrowie fizyczne i psychiczne.

Ocena: 7/10

Za możliwość przeczytania dziękuję 
autorce Pani Wandzie Szymanowskiej.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

[Felieton] Autobiografie, ogórki i prezerwatywy, czyli kto kogo nabija w butelkę...


Ostatnio weszłam do księgarni.  Jestem tego typu człowiekiem, który gwałci wszelkimi zmysłami rzeczy potencjalnie własne. Dlatego weszłam do księgarni. I wszystkie książki były moje.  Miałam 20 egzemplarzy „Potopu”( a świadomość, że nigdy nie przeczytam ani jednego w ogóle mi nie przeszkadzała) . Miałam wszystkie tomy „Harrego Pottera”, najnowszego Kinga i nawet Grocholę, z której już wyrosłam. A potem podeszłam do kasy. I czar prysł. I to wcale nie cena była przyczyną wisielczego nastroju. Przypominam – byłam w KSIĘGARNI. Skoro byłam w KSIĘGARNI, to dlaczego zobaczyłam przy kasie prezerwatywy? To byłoby nawet zabawne, gdyby tuż obok ktoś umieścił literaturę erotyczną, ale nie… Sąsiadem „Durexów” był „Mikołajek”. Nie, to nie jest żart.   
Zauważyłam pewną zależność. Nie tylko książki są tam, gdzie prezerwatywy, ale także prezerwatywy są tam gdzie książki. Jednak to chyba nie oznacza, że nie mogą bez siebie żyć… Powiedziałabym nawet, że bardziej adekwatny byłby papier toaletowy – wszak pisarz wydala nie tylko słowa. Mówisz i masz! Przecież książki są także w supermarketach, a widzieliście kiedyś supermarket bez papieru toaletowego?
W domach handlowych książki czekają na potencjalnych czytelników pomiędzy pomidorem, a ogórkiem. I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że to znowu nie jest żart.  Tak sobie pomyślałam, iż to nieumiejętne rozprowadzanie towaru wynika z domniemanego humanizmu modelek, aktorek i piosenkarek.
„Dzień dobry, nie, nie jestem pisarką hehe, no gdzie… Piszę Tą(i tu Profesor Bralczyk płacze, bo przecież Tę) książkę dla was -  żebyście wiedzieli, że ja też kiedyś byłam zwykłą dziewczyną. Moje życie nie było łatwe, zawsze miałam pod górkę. Pomogła mi dobra dieta i sport. Zawsze miałam dużo samozaparcia. (…)” – ona samozaparcia, ja czytając to mam zaparcia…
Książki z cyklu, a raczej z serii: „jak być mną?” są coraz bardziej popularne. I kto jest temu winien? Ci, którzy żartują sobie w ten sposób z literatury, czy ci którzy kupują te dowcipy?(dosłownie i w przenośni).
O zgrozo! Jak dobrze byłoby, gdyby wytwory gwiazd kończyłyby się wyłącznie na autobiografiach. Swoją drogą, ciekawe czy w takich dziełach występują wyłącznie zakończenia otwarte? Pisanie autobiografii świadczy o pewności siebie.  Pewności o tym, że ludzie chcą znać kogoś takiego jak ja, a co więcej chcą być kimś takim jak ja… Narcyzm do kwadratu, prawda?
Czasem gwiazdy chcą być bardzo konsekwentne. Jeżeli kobieta gotuje na ekranie, to wydaje książkę kucharską. Jeśli interesuje się wróżbiarstwem… „hokus-pokus” i mamy kolejne dzieło o magii tarota! I to nie byłoby takie złe, gdyby prócz konsekwencji istniał jeszcze profesjonalizm.
Jestem zła. Jestem wściekła, że taka profanacja literatury to nic innego jak pstryczek w naszą stronę. Wypróbowane recepty na szczęście, dobry orgazm i jeszcze lepszy organizm. Pozwolę sobie zrymować – skąd ten onanizm?  Co jest złego w fikcji literackiej, w kostiumie historycznym, hiperbolach, parabolach… Oh… ja wiem co jest złego. Trzeba myśleć! A gdy Małgorzata Rozenek pisze, że do sprzątania używamy niebieskich rękawiczek, a do prac ogrodowych konieczne są żółte, to w tym nie ma metafory. To jest rada wykreowanego autorytetu -  i tutaj kłania się jedna z zasad wywierania wpływu, ale o tym może napiszę kiedyś inny felieton.
No i co? Jest to literatura, czy nie? Książka jest książką, gdy zawiera treść i jest przygotowana do rozpowszechniania. Książka jest książką, gdy ma odpowiednią ilość stron. Ale kiedy jest literatura? Gdzie jest ta granica? Czy jest ona nieostra na tyle, że nikt jej nie zauważa?
Literatura, czy też wszelkie dzieła sztuki powinny inspirować przyszłych potencjalnych twórców. Powinna zawierać myśl, ideę… Nie, nie musi być to Soplica. Wystarczy zwykła Wyborowa.  Jak odróżnić dobrą książkę od złej? Nie ma jednej odpowiedzi. Odpowiedzi powinno być milion. Każdy powinien „jeść” książki z różnych półek żeby uzmysłowić sobie, czego więcej nie „zje”, a po co sięgnąłby drugi raz. Jednak idąc za głosem głośnego tłumu możemy wylądować w Fast Foodzie, i jedyne co nam pozostanie to zapytać ekspedientkę z żółtym M na lewej piersi, czy będzie jadła to krzesło. Myślmy co czytamy, czytajmy co myślimy.

PS. Gdy opowiedziałam mojemu przyjacielowi o wizycie w księgarni podsunął mi logiczną myśl... Może te prezerwatywy obok książeczek dla dzieci to taki chwyt marketingowy? Albo kupisz co trzeba teraz, albo przez najbliższe kilka lat będziesz konsumentem literatury dziecięcej. ;)

piątek, 12 sierpnia 2016

[Recenzja książki] Marta Kisiel - "Dożywocie"

Tytuł: Dożywocie
Autor: Marta Kisiel
Gatunek: Komedia, literatura obyczajowa
Rok wydania: 2010
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Ilość stron: 369

Lichotka. Dom nad rozlewiskiem to przy niej komórka na graty.
Gotycka rozpusta budowlana, a w środku spełniony sen szalonego stolarza. Jeszcze nigdy w życiu Konrad Romańczuk nie czuł się równie bezradny. On - "Dożywotni" w Lichotce. Rdzenny mieszczuch, wychowany w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów.
A Licho nie śpi. Licho, czyli Anioł Stróż świętej pamięci budowniczego i pierwszego właścicielka Lichotki. Pomocne, czyściutkie, tylko by prało i pucowało. Wyposażone w alergię na pierze. Wiecznie zasmarkane z tego powodu.
W pozostałych rolach pojawi się: pradawny stwór z głębin odwiecznego zła, ale o kulinarnym zacięciu, widmo panicza-poety, który strzelił sobie w łeb w kapuście, higieniczne utopce, charakterna kotka, cuda i dziwy pomniejsze oraz oczywiście kłopoty.
Doprawdy, najbliższe miesiące w Lichotce zapowiadają się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał.

     Gdyby ktoś powiedział Ci, że w spadku po zmarłym krewnym, którego nawet dobrze nie kojarzysz, otrzymałeś dom w jakieś totalnej dziurze, jakbyś zareagował? Niedowierzaniem? Śmiechem? Uniesioną brwią? A gdybyś poza domem miał otrzymać także dożywotników: Anioła Stróża, widmo osiemasto/dziewiętnastowiecznego panicza, złego potwora z mackami, utopce i kota, nadal byś się śmiał czy może mina by Ci zrzedła? Z pewnością zastanawiała/byś się, czy z Twoim krewnym było wszystko w porządku.
     Przyznam szczerze, że nie pałam miłością do polskiej literatury - być może wina szkolnych lektur - ale w tym roku postanowiłam się przełamać. Zaczęłam od fantastyki i "Zmorojewa", później przyszedł czas na "Dożywocie", debiut Marty Kisiel. Czy moja imienniczka mnie zaskoczyła, czy może nudziłam się przy czytaniu jej powieści?

     Lubię, kiedy spisana historia oferuje mi coś nienaturalnego, coś, co nada pewną oryginalność. W przypadku "Dożywocia" jest to szerokie grono postaci, których nie można nazwać "szaraczkami". Wystarczy spojrzeć na samego głównego bohatera - Konrad Romańczuk ubiera się na czarno, jest strasznie chudy, zawodowo zajmuje się pisarstwem i w ogóle (prawie w ogóle) nie zwraca uwagi na płeć piękną, choć wśród niej budzi żywe zainteresowanie. Jest pełen ironii, którą stara się walczyć z innymi ludźmi. Jako że uwielbiam sarkastyczne postaci, Konrad szybko zyskał moją sympatię.
     Nie mógł jednak liczyć na moją miłość, gdyż serce moje podbiły dwie inne postaci - Licho oraz Szczęsny. Pierwsze z nich to Anioł Stróż Lichotki. Ma półtora metra wzrostu, celofanowe włosy, chodzi w bamboszach i mówi o sobie w formie "ono". Przypomina kilkuletnie dziecko, a swoją naiwnością i niewinnością wielokrotnie podczas lektury mnie rozbawił. Nie mogłam przejść obojętnie obok jego łez czy wybuchów radości. Pokochałam tego aniołka i tyle. Szczęsny zaś to duch panicza, który z miłości zastrzelił się na polu kapusty. Typowy romantyk, mówi prawie że wierszem i jest nierozumiany przez resztę świata. Szuka dla siebie miejsca i nagminnie działa na nerwy Konradowi. Polubiłam go, bo ogólnie mam wiele sympatii dla postaci tragikomicznych, dandystów czy dekadentów, a doza humoru, którą Szczęsny swoją obecnością ofiarował, rozbawiła mnie do tego stopnia, że książkę odkładałam niechętnie z uśmiechem na twarzy. Tego mi brakowało.
     Pozostałe postaci także mogły liczyć na mój śmiech, kiwanie głową czy przewracanie oczami. Przez całą powieść nie pojawił się ktoś, kto nie zapadłby mi w pamięć czy mnie nie zainteresował. Każdy bohater - nawet jedynie wspominany, który się "osobiście" nie pojawił - miał swój wkład w całość, wpływał na decyzje, prowokował sytuację. Nikt nie był zbędny i za to wielki plus!
     Pani Kisiel poza ukazaniem zabawnej historii porwała się także na pewnego rodzaju próbę nauki, ukazania, że należy walczyć o to, co jest dla nas istotne czy też ważne. Nie możemy pozwolić, by ktoś nami manipulował i udawał, że wie lepiej, jeśli nie jest w podobnej sytuacji lub kiedy chce mieć korzyści z naszej decyzji. To my dbamy o tych, z którymi żyjemy - nawet jeśli są to najbardziej fantastyczne stwory, o jakich słyszeliśmy.
     Komiczne sytuacje i dialogi stanowią o tym, że tę pozycję czyta się wyjątkowo przyjemnie, a towarzyszące emocje to nie irytacja i znużenie, a zaciekawienie, rozbawienie i zachwyt. Wręcz połyka się kolejne strony, chcąc więcej i więcej, a ten głód pozostaje niezaspokojony. Gdybym mieszkała sama, pewnie spędziłabym całą noc na lekturze. A później wyglądałabym pewnie jak Szczęsny po siedzeniu na drzewie i piciu. Nie, chyba lepiej, że mieszkam z rodziną.
     Kolejną zaletą książki jest język. Od dawna wiem, że język polski jest niezwykły - pełen synonimów, pięknych zwrotów, trafnych sformułowań. Ale to, co zrobiła autorka, jest dla mnie mistrzostwem! Nigdy nie spotkałam się z taką zabawą słowem. Nie spodziewałabym się, jak pięknie można opisać taką prostą czynność, jak czytanie. Pani Marcie udało się to oddać w tak pompatyczny sposób, że wybuchłam śmiechem przy tym fragmencie. Nawet nawiązywanie do formy wypowiadania się sprzed kilku wieków nie psuje odbioru, a nadaje swoistego klimatu powieści. Jestem zachwycona.
    Czy jest jakiś minus? Tak. Skończyło się zdecydowanie za szybko. Ale za to w idealnym momencie, który otwiera furtkę na część drugą, która wychodzi w tym roku (z pewnością zrobię wszystko, by przeczytać i zrecenzować).



     Podsumowując: Dałam się uwieść Lichotce i wcale tego nie żałuję! Fantastyczne - dosłownie - postaci, olbrzymia dawka humoru, który prawdziwie bawi, chwile wzruszenia i trzymania kciuków oraz kręcenia głową. Wszystko, co lubię, w jednej powieści. Zakochałam się! Tym bardziej nie mogę się doczekać części drugiej, która wychodzi w tym roku i na pewno dostanie moją recenzję!

Ocena: 9/10

Zapraszam na fanpage ałtorki.

Strefa dobrych cytatów

"Ani chybi masochista, stwierdził skonsternowany Konrad. Ale co, jeśli zacznie łazić i prosić "zbij mnie, zbij mnie, wyrwij mi pierze"? Przecież w łeb mu nie dam, aniołów się nie bije... I co on ma dziś na tej koszulce, Fistaszki!?"

"Panicz zatrząsł blond puklami.
- Nieuczona twa postać, niewymyślne słowa... - prychnął. - Grubianinie! Śmiesz kpić z tortur okrutnego losu, srogiego bólu ducha mego?
- Ja ci ten ból bardzo chętnie pogłębię, powiedz jeszcze słowo..."

"- Szczęsny ma narąbane we łbie jak Cyganka w tobołki - zaczął Konrad. - Celem jego istnienia jest chyba utrudnianie życia wszystkim naokoło, innego powodu nie widzę. Chętnie zamurowałbym go w piwnicy albo utopił w stawie, lecz - rozłożył ręce w geście bezradności - sam pan mówił, widma ukatrupić się nie da. Bardzo nad tym ubolewam.
- Z radością pomógłbym panu ukryć zwłoki (...)"

"Królik, akurat zbyt zajęty myciem pyszczka, żeby odpowiedzieć, łypnął tylko na niedoszłą ofiarę zamachu. Było to łypnięcie z pozoru niewinne, w rzeczywistości jednak kryły się w nim potężne pokłady czystej złośliwości i obłudy właściwej tylko najmniejszym, najśliczniejszym, niby bezbronnym zwierzakom. No i co mi zrobisz, farfoclu jeden? - mówiły czarne oczka. Jestem kwintesencją słodyczy, obiektem zachwytu i czułości, wszyscy się nade mną roztkliwiają i karmią mnie marchewką. A ciebie nie. Możesz mi naskoczyć."

"- Nie jestem pewne, czy tym razem mop i spray na mszyce wystarczą.
- Bo też wcale nie muszą, Licho drogie. Pomyśl tylko. Zgodnie z powszechnie panującym i jakże błędnym poglądem anioły nie istnieją. Jakim zatem sposobem można odebrać komuś coś, co nie istnieje?..."

wtorek, 9 sierpnia 2016

[Recenzja książki] Stephanie Perkins *antologia* - "Ktoś mnie pokocha" [Cz.2]

Publikacja tego postu była zaplanowana, dlatego, że obecnie SadisticWriter ma urlop. Tym samym apeluję, że komentowanie nadrobię 11 sierpnia. Zmienia się też trochę rozpiska naszych publikacji – Cleo  M. Cullen uczestniczy w Book Tourze u Bluszczowych Recenzji i podzieli się z nami recenzją „Jedynego pirata na imprezie”, a SadisticWriter prawdopodobnie „Przypadki Callie i Kaydena” zamieści we wrześniu (być może 2 tomy pod rząd), zastępując ją „Wyśnionymi miejscami”.
To druga część recenzji „Ktoś mnie pokocha” i wydaje mi się, że akurat ta jest bardziej pochlebna. Nie wiem czy dzielenie jej na dwie części było dobrym pomysłem, ale powiedzmy, że to tylko eksperyment!



Veronica Roth – „Bezwładność”

Tak, to było moje pierwsze zetknięcie z twórczością tej pani, choć już od jakiegoś czasu chciałam przeczytać cykl „Niezgodnej” (póki co, skończyłam etap oglądania filmów, bo mój tata jest wielkim fanem Niezgodnej). Na razie o opinii krótkiego opowiadania, które stworzyła pani Roth.
Historia jest jedną z trzech, które moim zdaniem najlepiej wypadły w całej antologii. Autorka po prostu dotknęła mojej duszy, a ja nie mogłam pozbierać się jeszcze godzinę po tej krótkiej historii. Naprawdę. Po wchłonięciu tej opowieści, odłożyłam książkę i musiałam ochłonąć. Nawet nie chodzi tu o smutek, bo przecież wszystko kończy się dobrze, ale o to, jak autorka potrafiła przedstawić rozterki zwykłego człowieka, z jaką dosadnością opisać emocje, żeby trafiły do głębi. Lubię takie historie, które po prostu uderzają mnie w twarz.
Claire i Matt mają okazję jeszcze raz przeżyć najważniejsze dla nich momenty dzięki „ostatniej wizycie”, która pomaga podczas osobistego spotkania w umyśle wytworzyć chciane wspomnienia. Ostatnia wizyta odbywa się dlatego, że Matt chce się pożegnać przed poważną operacją ze swoją przyjaciółką. Nie będę się rozpisywać na temat fabuły. Pomysł był dobry i dobrze został wykonany. Przejścia pomiędzy wspomnieniami były bardzo płynne, historie postaci również dobrze wplecione w całość. Nic tu nie było niewymuszone, wszystko życiowe i naturalne. Tak naprawdę nie jestem wiele w stanie powiedzieć o tym opowiadaniu. Je po prostu trzeba przeczytać.

8/10

– Tutaj zaczęła się nasza historia – powiedział. – Byłaś taka… Chodzi mi o to, że ich zdanie zupełnie cię nie interesowało. To tak jakbyś cały czas słuchała swojej melodii, chociaż wszyscy naokoło kołysali się w rytm zupełnie innej muzyki. Boże, jak mi się to spodobało. Też tak chciałem”

 Rozmazał ci się makijaż – zachichotał. – Wyglądasz, jak gdyby ktoś podbił ci oczy.
 Tak? A tobie widać sutki sterczące pod koszulką.
 Claire Lowell, czy ty patrzysz na moje sutki?
 Nieustannie”

Jon Skovron – „Byle nie miłość”

Po wielkich smutkach i pozbieraniu siebie do kupy, byłam gotowa zmierzyć się z kolejnym opowiadaniem, które zniszczy mi serce. Przynajmniej tak wywnioskowałam z tytułu – niesłusznie. Nareszcie mogłam odetchnąć, a nawet się uśmiechnąć.
Pierwsze, na co muszę zwrócić uwagę to to, jak autor się do nas zwracał. Bezpośrednio. Takie pisanie z troską o czytelnika.
Tak naprawdę cała historia jest banalna. Potraktować ją można z dziecinną naiwnością, bo takie rzeczy jak za starych komedii romantycznych się nie zdarzają, ale mimo wszystko czytało się bardzo miło. Wszyscy bohaterowie byli ciekawie wykreowani, a muszę przyznać, że jak na taką opowieść było ich sporo.  Nikt mnie tu nie denerwował. Nawet bogate dzieciaki, które kojarzyłyby się nam z rozpieszczonymi bachorami, sprawowały się całkiem nieźle. Córka kierownika hotelu była nawet zaprzyjaźniona z główną bohaterką.
Tym razem mamy do czynienia z młodymi pracownikami hotelu Del Arte i ich stałymi, hotelowymi bywalcami. Lena ma za zadanie odebrać nowego pracownika o imieniu Arlo. Nie ma między nimi wielkiego romansu, po prostu dobrze się dogadują. Obydwoje, samemu nie łącząc się w miłosny duet, próbują uknuć plan idealny, żeby połączyć ze sobą gości hotelu, którzy kryją przed sobą swoją miłość. Jak się idzie domyślić – plan sam podziałał również na nich!
To trochę taka głupiutka opowieść dla dzieciaków, może lekko parodyjna, urocza, ale mi się podobała. Była dobrym odpoczynkiem od smętów i wreszcie mogłam poczuć lato. Plus za narratora, który ujawnia nam się pod sam koniec. Pokochałam go, mimo tego, że zbyt wiele nie mówi.
7/10

 Masz chłopaka?
 Nie – odpowiedziała spokojnie, nie odrywając oczu od drogi.
 A chciałabyś?
 Nie.
 Aha – odparł Arlo. – Tak. Ja też lubię niezobowiązujące układy”


Brandy Colbert – „Żegnaj i powodzenia”

Czytając tytuł znów pomyślałam sobie: „no, nie, kolejny smęt”. Na szczęście nie było tak źle.
Historia jest uchwycona z innego punktu widzenia, nie tak mocno miłosnego jak wcześniejsze opowieści. Na początku niby nie dzieje się nic szczególnego, a jednak czytasz to z zaciekawieniem. To sztuka, zachęcić czytelnika… niczym specjalnym.
Rashida dowiaduje się o tym, że najważniejsza w jej życiu osoba wyprowadza się z rodzinnego miasta. Chodzi tu o jej kuzynkę, Audrey, która po śmierci jej matki, sama ją zastąpiła. Co ciekawe, Rashida wcale nie jęczy i nie płacze, że zostanie sama. Nie próbuje skoczyć z mostu, choć wyraźnie pokazuje swoje niezadowolenie. Jej zachowanie jest naturalne. Pierre’a – przyrodniego brata dziewczyny jej kuzynki (ogarnij to!) poznaje na imprezie pożegnalnej. Nie zaczyna się to wzniośle i wspaniale, ponieważ Pierre dosadnie uświadamia Rashidzie jej nieprzyjemne zachowanie. Tak naprawdę przez długi czas, dopóki nie lądują w starym mieszkaniu Audrey są dla siebie chłodni, nieprzystępni. Potem przy kawałku zamówionej pizzy, nawzajem się otwierają.
Tu tak naprawdę nie dzieje się nic. Zupełnie. A jednak autorka potrafiła nas zainteresować pozornie zwyczajnymi dziejami. Jedyne co mi się nie podobało to to, że po kilku godzinach znajomości, główni bohaterowie nagle zaczynają się całować, jakby się znali od kilku miesięcy. Jak dla mnie – dziwnie to zostało przedstawione.

6/10

„Mruga, patrząc na mnie, i przekonuję się z ulgą, że to nadal ten sam Pierre. Ten sam Pierre, który uwielbia Szekspira, nie znosi pizzy z wysokim brzegiem, rozumie, co znaczy stracić kogoś, kto miał być zawsze przy tobie – oraz wie, jak kochać tych, którzy robią wszystko, żeby ta strata była mniej bolesna”

Cassandra Clare – „Całkiem nowe atrakcje”

Chyba nie muszę mówić, że to najbardziej na opowiadanie pani Clare czekałam? Byłam szalenie ciekawa jak radzi sobie z krótką formą opowieści – to po pierwsze, po drugie – jak sprawdzi się w innej tematyce niż „Dary Anioła”. Nie zawiodłam się, choć jakoś straszliwie zachwycona też nie byłam. Myślę, że gdyby to opowiadanie było trochę dłuższe, miałoby większy potencjał, a tak po prostu było przyjemne i lekkie. Widać tu wyraźnie pióro pani Clare – pojawia się charakterystyczna dla niej ironia i humor.
Główną bohaterką jest Lulu, która od dziecka mieszka z ojcem w cyrku. W momencie, gdy historia się rozpoczyna, dowiadujemy się, że ojciec zostawił ją na pastwę losu. Cyrkowcy są dla niej jak rodzina. I pomyśleć, że pewnego dnia to ta prawdziwa rodzina wszystko niszczy. Pojawia się jej stryj z przystojnym, przyszywanym synem, którego Lulu poznała już w dzieciństwie (trudno powiedzieć, że to miłe wspomnienie, kiedy ktoś się na kogoś zrzygał). Stryj jest typowym złym charakterem. Przytargał ze sobą groźnego demona (bo jakby się bez demonów mogło obyć), który ma odtąd „zasilać” strachem cyrk (bo to taki straszny cyrk, nie taki dla dzieci! Bójcie się). Chyba nie muszę mówić, że między Lulu, a zielonookim i czarnowłosym Lucasem nawiązuje się przyjaźń, a potem… coś więcej?
Postacie jakoś nieszczególnie podbiły moje serca. Były troszkę bezpłciowe, a szkoda, bo Lucas był już bliski do tego, żebym go pokochała.
Mam wrażenie, że sam koniec był przyspieszony (po raz kolejny w tej antologii!). Niemniej jednak, ta fantastyczna, cyrkowa historia przypadła mi do gustu! Cassandro Clare, zaliczyłaś.
7/10

 W niektórych cyrkach nie wiedzą, gdzie jest granica – dodał ciszej. – Mówią, że skoro ludzie lubią mrok, to trzeba im go dać, nawet jeśli uważają go za fantazję. Jednak cena, którą się płaci za takie zło, jest bardzo wysoka. Ja twierdzę, że skoro ludzie chcą mroku, dajmy im półmrok przetykany promieniami słońca”

Jennifer E. Smith – „Tysiąc powodów, dla których mogło się nam nie udać”

Myślę, że główną zaletą tego opowiadania są postacie i ich zachowania. W końcu ktoś pozytywny, kto nie smęci – czyli Annie oraz nieco wycofany z powodu zaskakującej choroby – Griffin.
Pomysł był świetny. Mamy tutaj dobre tło składające się z dzieci, które przebywają na… hm, powiedzmy, że na obozie wakacyjnym, po którym każdego dnia odbierają ich rodzice. Annie się nimi zajmuje. Ten wątek uważam za kolorowy i ciekawy. Trochę gorzej wypadł związek pomiędzy Annie i Griffinem. Myślę, że gdyby nie dzieci, tak naprawdę nie działoby się tu nic szczególnego. Zakończenie jest miłe, nawet się uśmiechnęłam. To pozycja lekka i przyjemna, ale więcej na jej temat niczego nie mogę powiedzieć.

6/10

 Raz zostawiłem babcię w sklepie, dlatego, że byłem pochłonięty czytaniem w telefonie o mykologii.
– Co to jest mykologia?
 Nauka o grzybach.
Mrużę oczy, patrząc na niego.
 A co to ma wspólnego z twoją babcią?
 Nic – dodał zniecierpliwiony. – Ale wychodząc tam, byłem tym tak bardzo pochłonięty, że zupełnie o niej zapomniałem”

Lev Grossman – „Mapa maleńkich wspaniałości”

Ostatnie opowiadanie. Mam wrażenie, że celowo zostało umieszczone na końcu, bo jest naprawdę genialne. Na początku myślałam, że autor nie postarał się z tematyką – już z tylnej okładki dowiadujemy się bowiem, że Mark i Margaret jako jedyni w swoim mieście, a może nawet na świecie, przeżywają w kółko ten sam dzień, 4 sierpnia. Każdy zna ten motyw, pojawił się w wielu filmach, o czym uświadamia nas główny bohater – i to mi się właśnie podoba. Niby wielki schemat, a jednak na wielki plus! Spoglądamy na niego z innej perspektywy.
W tym opowiadaniu znajdziemy wszystko co nam do szczęścia i nieszczęścia potrzebne. Smutek, radość, humor, przyjaźń, miłość, dramaty. To dobry i udany mix opowieści. Bardzo podobał mi się motyw z mapą maleńkich wspaniałości – polegał na tym, że dwójka bohaterów każdego dnia znajdywała małe cuda dziejące się u nich w mieście – poczynając od lecącego ptaka nad wodą i nie kończąc na grubiutkim chłopaku, który cieszy się z udanego triku na deskorolce. Samo zakończenie było jednak… cóż, spodziewałam się czegoś innego. Czyżby znów limit słów? Niemniej jednak, z czystym sercem mówię: to moje ulubione opowiadanie z całej antologii. Warto było czekać.

8/10

 Już pora? To ostatni dzień?
Ze smutkiem pokiwała głową.
 Ostatni. Ostatni czwarty sierpnia. W każdym razie do następnego roku. – Po jej policzkach znowu popłynęły łzy, ale mimo to się uśmiechnęła. – Jestem już gotowa. Już pora”


PODSUMOWANIE:

Co uważam za zaletę takich zbiorów? To, że jedne opowiadania są beznadziejne, a drugie po prostu wspaniałe – równość w przyrodzie musi istnieć.
Od takich antologii zazwyczaj nie wymaga się dużo. Po prostu mają nas wprowadzić w sielankowy nastrój. Pojawia się tu dużo schematów, ale wiele z nich jest przyjemnych. Na ogół antologia na plus. Chociażby się miały tam znaleźć dwa opowiadania, które kocham – poświęciłabym się! Na szczęście dobrych opowieści jest więcej i wydaje mi się, że pod tym względem „Ktoś mnie pokocha” przebija „Podaruj mi miłość”. 
Moje takie drobne spostrzeżenia z tej serii opowiadań. Mam wrażenie, że autorzy przesadzili trochę z tymi wymyślonymi problemami (najczęściej są to rodzinne problemy), dramatami i smutkami. Wakacje to czas, podczas którego przeżywa się przygody, raduje się, a nie smęci. Byłam przez te historie często zdołowana. Po prostu. Wydaje mi się, że w świątecznej antologii było trochę weselej, czyli tak, jak powinno być. Tu uderzył mnie chwilami chłód sytuacyjny, a nie gorąco, które powinno być domeną lata.
Co mnie zdziwiło? Pojawiły się tu aż dwa opowiadania o homoseksualnym zabarwieniu – w porządku, jesteśmy tolerancyjni, ale niech ktoś mi powie, dlaczego prawie w każdej opowieści, choć na chwilę musiał pojawić się jakiś gej czy lesbijka? Wkurza mnie ostatnio ta nowa moda, gdzie każdy autor upycha homoseksualistę w treść. To się robi już nudne.
Niemniej jednak, antologia na plus. Super pozycja do poczytania na ogródku, na plaży, czy w kącie pokoju z brzęczącym wentylatorem. Polecam! Jeżeli pojawi się kolejna antologia pod skrzydłami Stephanie Perkins – na pewno ją dorwę!

Średnia ocena opowiadań: 6
Moja ocena ogólna: 7