Autorki: Amie
Kaufman, Meagan Spooner
Tytuł: W sercu
światła
Tytuł oryg.: Their
Fractured Light
Cykl: Starbound
Tom: 3
Gatunek:
fantastyka, science-fiction
Wydawnictwo:
Otwarte (Moondrive)
Data wydania:
11 stycznia 2017 r.
Ilość stron: 376
Opis:
Sofia wie, że w życiu może polegać tylko na sobie. Jej głównym celem stała się
zemsta na korporacji LaRoux Industries, którą obwinia o śmierć ojca. Aby tego
dokonać, nie cofnie się przed niczym. Gideon to błyskotliwy i niezwykle
utalentowany haker. Sofia i Gideon nie ufają sobie nawzajem, ale wspólny cel
zmusza ich do współpracy.
Losy tej dwójki
splatają się z losami innych wrogów okrutnej korporacji. Lilac, Tarver, Jubilee
oraz Flynn wciąż płacą wysoką cenę za wybory, których dokonali. Zanim na
planecie Korynt dojdzie do finałowego starcia z wrogiem, sześcioro bohaterów
będzie musiało rozprawić się z własną przeszłością.
To
już ostatnie starcie z bezwzględnym tyranem, trzymającym w sidłach buntujące się Szepty. Na
pierwszy plan wychodzi dwójka świeżych bohaterów – ostatni z tych, którzy chcą
za wszelką cenę powstrzymać LaRouxa przed wdrożeniem jego okrutnego planu w
życie. Żeby go pokonać, potrzebują jednak pomocy innych przeciwników LRI. Czy
razem będą w stanie stanąć przeciwko złu tego świata? Jedno jest pewne: wszystko
nieubłaganie zbliża się do końca – pytanie tylko do jakiego: dobrego czy złego?
Kiedy
sięgałam po trzeci, ostatni już tom trylogii Starbound, łapki mnie świerzbiły,
a nóżka wybijała niecierpliwy rytm o posadzkę. Chciałam w końcu pozbyć się
niepewności, odkryć wszystkie karty, zgłębić niewyjaśnione dotąd fakty, a
przede wszystkim dowiedzieć się, jak to wszystko się zakończy i jakim
rozwiązaniem fabuły uraczą nas te dwie autorki. Zawiodłam się czy może nie?
Tym
razem mamy do czynienia z zupełnie innymi bohaterami – sierotą Sofią, która
całe swoje nastoletnie życie poświęciła temu, aby dopaść i zniszczyć LaRouxa –
ojca Lilac, szefa potężnego koncernu, oraz Gideona – sławnego hakera, którego z
dziewczyną połączył wspólny cel. Początkowo wróżyłam tej dwójce cudowny
związek, bo naprawdę zaczynali świetnie, ale ostatecznie uznałam, że polubiłam
ich najmniej ze wszystkich bohaterów trylogii. Do Gobideona osiście nic nie
mam, ale nie uważam, że ma w sobie coś, za co powinno się go kochać. Jest
zwyczajny. Szkoda, że jego tanie podrywy nie zostały z nami na stałe, bo czasem
wbijały w siedzenie swoją wybitnością i nie ma tu ani odrobinę ironii! Lubię
takich typów, naprawdę. Sofia miała najciekawszą kreację ze wszystkich
dziewcząt – potrafiła idealnie grać, kłamać i używała swoich ust w obronie,
oprócz tego była maksymalnie nieufna i miała śliczny uśmiech, który uwidaczniał
tylko jeden dołeczek w poliku. Szkoda, że w pewnym momencie naprawdę zaczęła
mnie irytować. Paring rozwijał się dobrze, nie mam co do niego zastrzeżeń, a
jednak zbytnio mnie nie porwał. Do tego zauważyłam jedną rzecz – wszystkie
pocałunki, którymi obdarowywali się bohaterowie poszczególnych tomów wyglądały
schematycznie. Miałam wrażenie, że to zawsze przebiegało podobnie. Jakby
każdego z nich zaatakowało nagle pożądanie i nie mogli się sobie oprzeć.
Oczywiście nie był to element, który jakoś szczególnie mi przeszkadzał, to po
prostu spostrzeżenie.
Nareszcie
wszystkie pary się spotkały i pogrążyły we wspólnej walce. Każdy z nich był ze
sobą w jakiś sposób powiązany, co bardzo mi się podobało, bo to wszystko
wyglądało tak, jakby jakaś niewidzialna siła celowo złączyła ich nicią
przeznaczenia. Dodatkowo podobało mi się to, że każdy z bohaterów musiał
zmierzyć się ze swoją własną przeszłością.
Chyba
nie muszę powtarzać, że najbardziej kocham Flynna i Jubilee? Za to Tarver i
Lilac podwoili dawkę miłosnej słodyczy i mdliło mnie jeszcze mocniej, niż przy
drugim tomie. Stało się nawet tak, że przestałam lubić Tarvera, bo zachowywał
się chwilami jak zaślepiony kretyn. Moja wizja została przebita strzałą
irytacji na wylot, wobec czego został mi tylko Flynn (całe szczęście).
Co
o fabule? Tu muszę się pokłonić, bo ten tom był chyba moim ulubionym z całej
serii. Może to dlatego, że wszystko od początku do końca było ciekawe,
chaotyczne, ale równocześnie przemyślane, no i nareszcie wyjaśniła się sprawa z
wszechobecnymi szeptami. O ile w drugim tomie było dużo akcji, ale mało
tłumaczeń, tak tu istniała już cudowna równowaga pomiędzy tymi dwoma rzeczami.
W końcu osiągnęłam swoją długo wyczekiwaną harmonię, która została naznaczona
szczyptą nieprawdopodobnych zaskoczeń – chwilami musiałam wstrzymywać dech,
zdarzało się nawet tak, że wydawałam z siebie krótkie okrzyki, a rodzina
patrzyła na mnie kątem oka jak na wariatkę. Tak, trzeci tom zdecydowanie grał
na emocjach, a już szczególnie w momencie kulminacyjnym – tak naprawdę do
samego końca nie wiemy, co się wydarzy. No dobrze, domyślamy się, jak to
wszystko się zakończy, bo to nie tego typu książka, żeby wszystko skończyło się
zagładą ludzkości, ale jednak sam przebieg fabuły dostarczył nam odpowiedniej
dawki zaskoczeń.
Wiecie
co jest piękne w tej części? Wszystkie emocje odczuwamy razem z bohaterami i to
naprawdę intensywnie. Jeżeli oni kogoś nienawidzą – my również, jeżeli
odczuwają w stosunku do kogoś litość – my także. Rzadko w jakiejkolwiek książce
emocje postaci były na tyle silne, że je od nich przejmowałam. To prawie jak
magia!
Jest
jedna rzecz, na którą patrzę z przymrużeniem oka, pomimo naprawdę dobrej
historii. Oczekiwałam, że w kulminacyjnym momencie bohaterowie, aby ocalić swój
świat, zrobią coś tak wielkiego i zaskakującego, że buchnie nam z płuc ogień,
ale ostatecznie autorki skorzystały już z dobrze utartego schematu,
pochodzącego z wcześniejszego tomu. To wyglądało tak, jakby nie miały pomysłu
na ten moment. A może bały się, że jeżeli dadzą coś niesprawdzonego to magia
pryśnie?
Za
największy plus tej książki uznaję motyw Szeptów. Cały ich świat, to jak się
zachowywali, co czerpali od ludzi i ta ich pokrętna filozofia życia… to
wszystko było świetnie zaplanowane. Do końca nie wiedziałam o co im chodzi, co
tylko podkreśliło prawdziwość tego, że nie pochodzą z naszego świata. Mieli
swoją wizję i tyle! Cieszę się, że autorki potrafiły pokazać w nich ten
znamienny brak ludzkości, bo pomimo poszczególnych uczuć, których nauczyły się
od ludzi, wciąż pozostawały istotami z innego świata. Byli po prostu
charakterystyczni.
Może
świat w trylogii Starbound nie był jakiś niesamowicie oryginalny i wymyślny,
ale jakby ktoś po kilku latach spytałam mnie czy to czytałam, odpowiedziałabym
żywym kiwnięciem głowy. Z pewnością przypomniałby mi się ten niepowtarzalny
klimat, który trzymał się całej serii.
Starbound w swojej banalności jest naprawdę oryginalny i ciekawy. Rzadko kiedy
się irytowałam i czytanie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Uwierzyłam, że
istnieją jeszcze młodzieżówki, które są naprawdę dobre, a kiedy jeszcze
zahaczają o fantastykę – czuję się jak w niebie!
Jeżeli
szukacie jakiejś fajnej trylogii, której akcja dzieje się w kosmosie, odmiany w
młodzieżowym świecie schematów – musicie sięgnąć po Starbound. Ostrzegam tylko, że miłość nie wylewa się tu z kątów,
pomimo wyglądu okładek i opisów. Uwierzcie mi, każdy ze związków rozwija się
naprawdę powoli i z rozwagą, myślę, że to pewien plus, bo często bywa w młodzieżówkach
tak, że miłość rozwija się za szybko. Tu czasem musimy czekać do ostatnich
stron, żeby bohaterowie przyznali się do zakochania.
Z
czystym sercem polecam całą trylogię. A jeżeli uważacie, że pierwszy tom nie jest
dobry, poczekajcie aż dobrniecie do trzeciego!
Ocena: 8/10
W ramionach gwiazd | Wspojrzeniu wroga | W sercu światła
STREFA DOBRYCH CYTATÓW:
–
Ludzie, mówisz? – Znajduję przydatny trop i rozpoczynam pracę. – To takie
komputery o ograniczonych obwodach.
–
Ludzie także należą do jednego gatunku – odpowiadam. – A jednak się różnimy.
Może w odpowiednio brutalnych warunkach każdy z nas mógłby się dopuścić czegoś
niewyobrażalnego.
–
Słuchać serca? Mówisz poważnie? To twoja rada? Brzmi jak z ciasteczka z wróżbą.
Nie mój gatunek.
OdpowiedzUsuńMożliwe, że sięgnę po tę trylogię, może mi się spodobać. ;)
OdpowiedzUsuńMuszę w końcu kupić dwa ostatnie tomy :)
OdpowiedzUsuń