Autor: Natasza Socha
Tytuł: Biuro przesyłek niedoręczonych
Rok wydania: 2016
Wydawnictwo: Pascal
Gatunek: Literatura obyczajowa, romans
Ilość stron: 304
Opis: Do Biura
Przesyłek Niedoręczonych trafiają listy i paczki, które nigdy nie dotarły do
adresatów. Zuzanna zaczyna tam pracować, bo ją samą też prześladuje pewien
niewysłany w porę list. Z czasem coraz bardziej intrygują ją tajemnice innych
ludzi. Kiedy trafia na listy, których nadawcy od trzydziestu ośmiu lat nie mogą
się spotkać, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Ma czas do Wigilii, potem
będzie za późno…
Każdy z nas choć raz dostał list, kartkę czy
przesyłkę. Przypomnijcie sobie co wtedy czuliście. Radość? Na pewno. Kilka
spisanych na czystej kartce słów, płynących prosto z serca, słodki rysunek czy
upominek to jeden z lepszych prezentów, jaki można dostać od drugiego człowieka.
Moment, kiedy wyczekujemy naszego listu jest magicznym czasem pełnym
niecierpliwości, w najgorszych snach nie wyobrażamy sobie, co stałoby się, gdyby
nasza przesyłka zaginęła, jednak… z niektórymi rzeczywiście tak się dzieje. I
co wtedy? Już tylko „Biuro przesyłek niedoręczonych”!
Zawsze miałam problem z pisaniem o książkach,
którym niewiele mogę zarzucić. Jestem na tyle czepialską osobą, że zawsze
wynajdę jakiś niepasujący, irytujący czy niezadowalający mnie element. Z
„Biurem przesyłek niedoręczonych” miałam wyjątkowy problem. Musiałam chwilę
odczekać, ochłonąć i wypisać zalety oraz wady na kartce. Uwierzcie, wad jest
naprawdę mało. Pierwszy raz byłam naprawdę dumna z tego, że to Polka napisała
tą powieść. Wcale nie skomplikowaną, wcale nie fantastycznie oryginalną, a
jednak… po prostu świetną! Jeszcze rok temu miałam wielkie uprzedzenia co do
polskich dzieł, teraz jestem pewna tego, że nasi rodacy nie piszą gorzej od
zagranicznych autorów.
Zacznijmy od okładki, czyli rzeczy najprostszej.
Chociażbym nie chciała i tak zwróciłabym na nią uwagę. Jest prosta i po prostu piękna – na zdjęciu może nie widać, ale niektóre śnieżynki
były brokatowe. Przez pierwsze pół godziny, kiedy otrzymałam przesyłkę z empiku,
siedziałam z nią w rękach i uśmiechałam się do siebie jak wariatka. Oczywiście
okładka nie jest jedyną rzeczą, na którą zwróciłam uwagę. Najbardziej
zaciekawił mnie opis. Biuro przesyłek niedoręczonych połączone z zimowym
klimatem? Tego jeszcze nie było!
Lektura umilała mi czas, kiedy leżałam chora w łóżku :)
Czytając tę historię, nie nudziłam się nawet
przez moment. Raz się smuciłam, raz radowałam, generalnie większą część fabuły
pochłonęłam z wypiekami na twarzy. Pani Socha ma niepowtarzalny styl
pisania. Niezbyt skomplikowany, ale bogaty w porównania i życiowe mądrości.
Bardzo podobały mi się ciekawostki, którymi byliśmy karmieni – szczególnie,
jeżeli chodzi o zioła lecznicze. Często rozdział zaczynał się od takich ciekawych
wzmianek, które tylko zachęcały nas do dalszego czytania.
Historię można podzielić na kilka sekcji. Mamy
główną bohaterkę, Zuzannę, która zaczyna swoją pracę w biurze przesyłek
niedoręczonych – jej życie kręci się wokół lotopałanki karłowatej (latająca
wiewiórka!), pana Macieja z kawiarni, który opowiada genialne historie o swoich
wnukach, niepełnosprawnego pana Stanisława, jej sąsiada, który zabija swoim
cynizmem (panie Stanisławie, kocham pana) oraz Mili – starszej pani, która
wciągnęła Zuzę w poszukiwanie odbiorców listów, które nigdy nie dotarły do
właścicieli. Okazyjnie pojawia się także Rafał – syn właściciela mieszkania wynajmowanego przez Zuzannę. Nasza bohaterka wciąga się w korespondencje dwójki ludzi,
która wysyła sobie listy od ponad trzydziestu ośmiu lat! Jak się okazuje –
Tekla i Gaspar z jakiegoś powodu nie mogą się spotkać w umówionym miejscu 24
grudniu, swój rytuał powtarzają co roku, wciąż mając nadzieję, że coś się
zmieni. Zuza postanawia im pomóc. To jest ta pierwsza sekcja książki. Następna
dotyczy wspomnień i dziejów Gaspara oraz Tekli (każdego z osobna) i to chyba za
nich najbardziej pokochałam tą opowieść! Wszystkie wątki idealnie ze sobą
współpracują. Nie mamy wrażenia, że coś pojawia się w nieodpowiednim momencie.
„Biuro przesyłek niedoręczonych” to seria
niesamowitych zależności i przypadków. Każda postać ma ze sobą coś wspólnego. Czasami jesteśmy zaskoczeni tym, jak autorka
potrafi złączyć w fabule niektóre istnienia. Zazwyczaj ciężko mnie czymkolwiek
zaskoczyć, a jak się okazuje – niewiele trzeba, by to zrobić! Po prostu umiejętnie poprowadzić fabułę.
Nie ma tu bohatera, którego bym nie polubiła.
Każdy czymś się wyróżnia, każdy ma swoją krótką historię. Ile bym dała, by
poznać takich ludzi w życiu codziennym! Ile bym dała, żeby mieć własnego,
obrażającego się torbacza albo takiego zgryźliwego sąsiada, z którym mogłabym
prowadzić niezłe debaty słowne! A oryginalny aptekarz, który ma wielkie serce
do ludzi? Nic, tylko brać na męża! Dla kreacji ogromny plus.
Gdybym mogła, dałabym tej książce pełną
punktację, ale jednak są malutkie wady, które trochę zaniżają moją ocenę. Byłam lekko zawiedziona spotkaniem
bohaterów, o których tyle się mówiło przez całą książkę. Ich wątek był
króciutki i… prawie nic nie znaczył. Gdy już minęła pierwsza fala zawiedzenia,
pomyślałam sobie: a może tak miało być? Może, gdybyśmy zobaczyli ich reakcje,
gdybyśmy usłyszeli ich słowa to pomyślelibyśmy: za bardzo cukierkowo, nie tak miało
być, inaczej to sobie wyobrażałam! Może chodziło o to, abyśmy dopowiedzieli
sobie co stało się z dwójką zakochanych? O to, żeby nie zepsuć tego, co
wytworzyły między nimi listy?
Drugą, lekko zadziwiającą dla mnie rzeczą była
sama końcówka. Nie chcę spoilerować, ale uważam, że wątek Mili pracującej w
biurze był nie do końca wyjaśniony i… czułam niedosyt. W mojej głowie wytworzył się mały chaos. O
ile Tekli i Gasparowi mogłam dopowiedzieć w głowie historię, tak przy niej
czułam się zdezorientowana.
Ostatnia rzecz, której mogę się uczepić (w
przeciwieństwie do poprzednich „zaskoczeń”, których za wady tak naprawdę nie
uznaję) to, że w pewnym momencie wydawało mi się, że tych nieprawdopodobnych
przypadków jest już za dużo. Nagle stały się dla mnie… niewiarygodne. Te
powiązania między bohaterami zaskakiwały nas do pewnego momentu, już pod sam
koniec nie były tak klimatycznie nieprawdopodobnie i patrzyłam na nie raczej
z przymrużeniem oka.
Myślę, że każdy może wyciągnąć z tej historii inne
wnioski. Jedni zatrzymają się i pomyślą nad złem dzisiejszej technologii i
tempem ludzkiego życia, inni zastanowią się dlaczego sztuka pisania listów
wymiera i do niej zatęsknią, jeszcze inni zamyślą się nad potężnym uczuciem
jakim jest miłość albo jak miłe dla nas samych może być czynienie dobra. Książka nie
tyle nas uczy, co po prostu przypomina nam o tym, co przecież dobrze wiemy. Ma
swój własny magiczny i niepowtarzalny klimat. Nie jest przesłodzona,
przesadzenie smutna, dramatyczna czy przerażająco szczęśliwa. Wszystko jest tu
wyważone (z wyjątkiem tych nadmiernych powiązań). Spokojnie mogę ją polecić
jako dobrą lekturę na wprowadzenie się w klimat świąt. Na pewno jeszcze do niej
wrócę w przyszłym roku, a oprócz tego jestem wewnętrznie zmuszona do tego, aby
zabrać się za inne dzieła pani Sochy! Polecam wszystkim, bez wyjątku. Z czystym
sumieniem i po raz pierwszy na Zniewolonych, wystawiam ocenę…
8/10
STREFA DOBRYCH CYTATÓW:
Samotność smakuje wtedy,
gdy jest dodatkiem do codzienności, a nie jej głównym składnikiem.
Bo tylko w bajkach tak naprawdę
wybieramy między złotą koroną a srebrzystą suknią, w codziennym życiu zaś
nosimy zwykłą, popielatą spódnicę, która drapie nas w łydki.
- Zrobi mi pan herbatę?
(...) – Nie będziesz ze
mną polemizować na temat ludzkich pasożytów i przekonywać mnie, że świat jest
piękny?
- Z cytryną?
Takie wyśrodkowanie emocjonalne lubię najbardziej. Mam nadzieję, że pod choinką znajdę własnie ten tytuł.
OdpowiedzUsuńŚwietna świąteczna powieść. Jestem świeżo po lekturze. Super.
OdpowiedzUsuńWidzę, że idealny tytuł na święta. :D W tym roku już pewnie nie zdążę z lekturą, bo święta spędzam z innym tytułem, ale chętnie za rok wrócę do tego tytułu, bo mnie zaciekawił. ;)
OdpowiedzUsuń